[Polish] Krótkie opowiadania by Ponski
Summary:

[Polish] Opowiadania, które z uwagi na ich długość (krótkość?) nie chcę wrzucać osobno.


Categories: Giantess, Young Adult 20-29, Entrapment, Feet, Footwear, Mouth Play, Vore Characters: None
Growth: Mega (501 ft. to 5279 ft.)
Shrink: Micro (1 in. to 1/2 in.), Nano (1/2 in. to 2.5 nanometers)
Size Roles: F/f, F/m
Warnings: None
Challenges: None
Series: None
Chapters: 4 Completed: No Word count: 11116 Read: 4533 Published: February 22 2022 Updated: March 31 2024

1. Uniwersytecka kafejka by Ponski

2. Słony karmel by Ponski

3. sizevision_0 -- _6 by Ponski

4. Wielka deweloperka by Ponski

Uniwersytecka kafejka by Ponski
Author's Notes:

Przyjaciółki ze studiów omawiają mniej znany sposób na zarobienie dodatkowej gotówki.

Maja zdążyła już rozgościć się przy stoliku uniwersyteckiej kafejki i, czekając na koleżankę z roku niżej, przeglądała na telefonie dla zabicia czasu Twittera. Skończyła na dzisiaj zajęcia i nigdzie się nie spieszyła. Popijała waniliową kawę, oglądając się co jakiś czas w stronę drzwi wejściowych.

Skoczne, szybkie kroki Wiktorii zdradziły ja z daleka. Gdy spojrzenia przyjaciółek spotkały się, pomachała radośnie w stronę Mai. Spieszyła pochwalić się ocena z prezentacji:

- Hej, słonko! Zgadnij, co dostałam - piąteczkę! - powiedziała, zdejmując z ramienia torbę i siadając przy stoliku.

- Hej, hej, gratki, gratki. Mówiłam ci, że facio łagodnie ocenia. Nawet mi dał rok temu 4, a robiłam dzień wcześniej. Zamawiasz sobie coś?

- Chyba wezmę naleśniki, bo zostaję dzisiaj dłużej w mieście. Idziemy z Alą do Posnanii. Chciałabyś się dołączyć?

- Na zakupy? Co ty, nie mam kasy. Może po pierwszym.

- Jakbyś znalazła coś fajnego dla siebie, to bym się dorzuciła. Opłaca mi się - Wiktoria zachichotała. - Twoje notatki ratują mi dupsko!

- Patrzcie jaka szczodra. Dostałaś już stypendium?

- Nie, przecież dopiero od drugiego roku można się ubiegać. Mam inne źródło. Czekaj, zaraz ci opowiem.

Wiktoria wstała i odeszła od stołu by zamówić swoje naleśniki. Maja obejrzała się za nią i zwróciła uwagę na jej buty. Czarne, skórzane mokasyny, nowiutkie. Gruba podeszwa, okrągły nosek. Fajne. Dobrze na niej wyglądają. Nawet jeśli ubiera je na gołe stopy - dla Mai to niedopuszczalne i zwyczajnie niewygodne. Ale też by takie chciała.

Wiktoria wróciła z jedzeniem i znów usadowiła się koło koleżanki, zakładając nogę na nogę.

- Spoko buty. Gdzie kupiłaś?

- A, dzięki, w Wittchenie. Śmiesznie, bo o tym chciałam mówić.

- O butach?

- Nie… no znaczy tak, trochę. Pośrednio - Wiktoria wzięła odkrojony kawałek naleśnika do ust.

- W sensie o zastrzyku gotówki? Znalazłaś pracę?

- Pracę jak pracę… zbyt dużo wysiłku mnie to nie kosztuje. Tylko trochę to dziwne. Jak się o tym dowiedziałam, myślałam, że to scam. Ale chętni się znaleźli, płacili i nadal płacą.

- Nie rozumiem. Sprzedajesz gołe zdjęcia w internecie czy co? Używaną bieliznę?

- Nie, nie, choć chyba podpada to pod sex working... - na twarzy Mai pojawiła się zawiedziona mina. - Ale z drugiej strony to nie tak! Nawet by mi do głowy nie przyszło, że coś takiego miałoby kogokolwiek podniecać.

- Okej? Czyli weszłaś w jakiś sex working, ale mówisz, że to ledwo working, a sex to już w ogóle.

- No… tak. Już ci tłumaczę.

             Wiktoria odłożyła sztućce i zbliżyła się do przyjaciółki, mając widocznie jej do zdradzenia coś poufnego.

- Tylko się nie wystrasz - to już starczyło, by Maja poczuła się niepewnie.

             Wiktoria podniosła lewą nogę ku dłoni i zdjęła delikatnie mokasyn, ujawniając powoli swoją bosą stopę z widocznymi nieznacznie zaczerwienieniami w miejscach, których but wbijał jej się w skórę. Poruszała palcami u nogi by rozdzielić je od siebie, a następnie wymasowała stopę dłonią, od pięty do palców, trzymając w powietrzu drugą ręką zdjęty but.

- Okej, czyli jest w środku… - powiedziała pod nosem i uniosła swój mokasyn na wysokość stolika.

- Co jest w środku? - spytała Maja.

- Patrz.

             Wiktoria przechyliła but, podłożyła drugą dłoń pod cholewkę i nieco nim potrząsnęła, jakby chciała wydobyć uporczywy kamyk. Zamiast kamyka wyleciała jednak drobniutka postać ludzka, odziana jedynie w szorty. Uderzyła z impetem o dłoń Wiktorii, lecz po chwili zaczęła się ruszać, próbując podnieść się po upadku.

- Co to jest? - zniesmaczyła się Maja i podniosła lekko głos.

- Ćśś - Wiktoria nie chciała zwracać na siebie uwagi. - To mój klient.

- Jak to klient?

- No, klient - dziewczyny skupiły wzrok na zdezorientowanym facecie wysokości niecałych dwóch centymetrów. - Znalazłam na fejsie taką grupkę dla osób, które by bardzo chciały być zmniejszone i dominowane przez kobiety. Dołączyłam żeby pośmiać się ze spermiarzy, ale na przypiętym poście było ogłoszenie, że szukają chętnych kobiet do spełnienia marzeń i że niby dobrze płacą i można wybrać, co się chce robić. Z ciekawości napisałam do nich, choć raczej nie brałam tego na poważnie. Ale potem gościarka mi wysłała ile za co płacą.

- Mówisz, że ten mikro facio zapłacił ci za bycie zmniejszonym? I za to, żebyś go trzymała w bucie? Normalnie, jak chodzisz? - przerwała Maja, podnosząc brwi.

- Tak, znaczy - pośrednio. Zapłacił pewnie o wiele więcej za tę całą procedurę, ale moja działka i tak jest zajebista. Jak zobaczyłam, że mogę wrzucić jakiegoś nieznajomego mi malutkiego ziomka przed wyjściem na uniwerek do buta czy skarpetki, wcisnąć go między palce czy gdzieś, żeby mi się nie wbijał w ciągu dnia i zarabiać na tym więcej, niż jakbym pracowała na dwa etaty, to myślałam, że to żart. Ale pieniądze dostaję. I sama sobie decyduje kiedy chcę przygarnąć kolejnego.

- Czyli nawet nie wiesz, kto to - Maja spojrzała na otwartą dłoń Wiktorii i poruszyła lekko głową w górę.

- Nie mam pojęcia, nie wymieniamy się informacjami. Tak chyba jest bezpieczniej. Nie będzie mnie zaczepiał po godzinach - zaśmiała się.

- Od jak dawna trzymasz tego typka w swoim bucie?

- Od wczoraj, jutro mam go zwrócić.

- I cały czas tam siedzi? Trzy dni?

- Tak, ten tak chciał. Nawet noc tam spędza. Daję mu tylko skarpetkę żeby nie zmarzł. Niektórzy wolą żeby ich trzymać cały czas przy nodze, nawet jak śpisz. Trzeba się przyzwyczaić, że coś ci tam chodzi i się obija jak się mocniej zamachniesz.

- Nic nie je? Nie pije?

- Nie, dlatego nie zostaje na dłużej. Nie chcę przecież żeby mi się załatwiał w bucie.

- No, tak, ma to sens…

- Oprócz tego, co znajdzie u mnie na stopie.

- Co?

- Niektórzy lubią dosłownie lizać ci stopy. Albo obgryzają suchą skórę.

- Bleee! - skrzywiła się Maja.

- Nie żartuję! Są tacy, których to kręci. Śmieszne uczucie.

- Kurde. Daj mi chwilę, muszę to przetrawić.

- Haha, spoko. To ja schowam ziomeczka zanim mi tu zmarznie. Patrz jak się trzęsie. Podobno szybciej tracą ciepło po zmniejszeniu. Wygrzeje się w bucie.

             Wiktoria wrzuciła wychłodzonego i zdziwionego osobnika do swojego mokasyna, który następnie nałożyła z powrotem na nogę, obstukując butem o podłogę dla lepszego ułożenia. Jej koleżanka wzięła łyk kawy, a ona sama wróciła do naleśników.

- Czyli… mówisz, że ile na tym zarabiasz? - spytała po pewnym czasie badająco Maja.

- Różnie. Zazwyczaj wychodzi jakieś 200 zł dziennie. Ale to zależy od tego jak się umówisz, na co się zdecydujesz, gdzie ich będziesz trzymać, ile w tym będzie interakcji i tak dalej. Z takich mniej seksualnych opcji widziałam też pachy. Przyklejasz typka plastrem żeby nie wypadł. Ale to już bardziej niebezpieczne, bo łatwiej go zgubić. I nie możesz używać dezodorantu, bo w dużych stężeniach jest toksyczny czy coś. Ogólnie dużo zachodu - Wiktoria przełknęła i odstawiła na bok talerz. - Albo trzymasz gościa dosłownie w ustach, jak landrynkę. Podziękuje. Niby są bardziej wytrzymali po zmniejszeniu, ale i tak raz niechcący ugryziesz i masz niezły problem. Albo przełkniesz. Zostawię to bardziej doświadczonym typiarom.

- Okej, okej, mi już starczy - przerwała jej Maja i po chwili dodała. - Widzę, że się wkręciłaś.

- No co? To jest tak dziwne, że aż mnie trochę fascynuje. I wśród takich dziwnych ogłoszeń można znaleźć niezłe okazje, za które dostajesz więcej. Wiesz, co mam w drugim bucie?

- Żartujesz. Pod drugą stopą też kogoś trzymasz?

- Aha. Nie będę ci teraz już pokazywać, ludzie się będą dziwnie patrzeć. Ale tak, mam parę.

- Parę ludzi?

- W sensie parę, chłopaka i dziewczynę.

             Maja nie mogła w to uwierzyć. Nigdy by się nie domyśliła, że jej przyjaciółka spędza normalnie czas, chodzi po mieście, wygłasza prezentacje, a przy tym wszystkim jak gdyby nigdy nic towarzyszy jej grupka nieznajomych, skulona u jej stóp, ukryta gdzieś głęboko w jej obuwiu. Kto jeszcze skrywa takie sekrety? Ludzie widocznie tylko udają ucywilizowanych.

- Dziewczynę? - ocknęła się i przeskoczyła z jednej zaskakującej nowinki do drugiej. - Chcesz powiedzieć, że dziewczyny też to kręci. I to ze swoim chłopakiem? wtf?

- Nie oceniam, widocznie oboje mieli takie marzenie.

- Zdajesz sobie sprawę, że oni pewnie tam w środku ten tego?

- Taa, zdaję. Ale wolę się na tym nie skupiać.

             Przyjaciółki najwyraźniej jednak nie zdołały zignorować tej myśli, gdyż obie na chwilę ucichły i mimowolnie skierowały wzrok, przeszywając wyobraźnią stół, ku czarnej, lśniącej skórze obuwia Wiktorii, z zewnątrz eleganckiej, ale wewnątrz - pełnej niespodzianek. Chyba przerosło to nawet samą Wiktorię, która podwinęła nogi pod krzesło.

- O, idzie Ala - zauważyła w porę Maja.

             Drzwi kafejki istotnie otwierała właśnie Alicja, koleżanka Wiktorii z roku, której Maja nie znała zbyt dobrze, ale dużo o niej słyszała. Szybko się zauważyły.

- Siema, dziewczyny! Trochę mi się przedłużyło. O czym gadacie?

- A, o tym i owym… - spróbowała przemilczeć pytanie Maja.

- No… wiesz - przejęła stery rozmowy Wiktoria i spojrzała się Alicji w oczy - o czym.

- Hm? Nie rozumiem.

- Wiesz - powtórzyła Wiktoria, rzucając porozumiewawczy uśmieszek.

- O! - Alicja zrozumiała. - Serio? Maja wie?

- Tak, właśnie jej opowiadałam, ale chyba się nie przekonała.

- Alu? Ty też się tym zajmujesz? - spytała Maja.

             Alicja obejrzała się nieco dookoła siebie. Nic nie mówiąc, odsłoniła jedno z uszu zza swoich czarnych, kręconych włosów i ukazała zwisający kolczyk przypominający łzę, zarówno kształtem jak i błękitnym kolorem, który jednak zdawał się być miejscami jakby przyćmiony. Maja musiała się przyjrzeć, ale po chwili zrozumiała. W kolczyku zamknięta była ludzka postać. Ruszała się na boki, oparta dłońmi o wewnętrzne ścianki swojego dygoczącego więzienia, starając się nie upaść przy byle ruchu głowy swojej tymczasowej właścicielki. Alicja puściła oko do Mai i zasłoniła z powrotem ucho włosami.

- Bierzesz coś do jedzenia? - zamknęła temat Wiktoria.

- Zjem po drodze, hotdoga z Żabki albo coś - odpowiedziała Alicja. - Idziemy na tramwaj?

             Dziewczyny przytaknęły i cała trójka wkrótce była już w drodze na przystanek. Przyjemny wiosenny wiatr rozwiewał Mai włosy. Jej koleżanki żywo o czymś rozmawiały, ale ona pochłonięta była myślami, jakby starała się rozwiązać jakąś łamigłówkę.

- Ej, Wiki? - zaczepiła przyjaciółkę Maja.

- Hm?

- Jak się nazywa ta fejsbukowa grupka?






Słony karmel by Ponski
Author's Notes:

Tradycyjna przyjemność upalnych dni w nowej odsłonie.

– Niech mnie, cóż za żar. A to dopiero początek – Katarzyna zdjęła kapelusz by się nim powachlować, ale zaraz go z powrotem ubrała, czując na włosach gorąc słońca w zenicie.


– Co zrobisz? Nie można było tego tak zostawić. Przynajmniej to koniec na ten tydzień.


– Weekend spędzam przed wiatrakiem. Nie mogę myśleć w taką pogodę.


Obcasy kobiet głucho stukały w wysuszoną kostkę brukową. Wśród pokrytych pyłem budynków Starego Miasta z trudem zauważyć można było żywą duszę – poza domem znaleźli się teraz jedynie szaleńcy i nieszczęśnicy. A przynajmniej takie wrażenie miała Katarzyna. Marzyła jej się ucieczka na daleką północ, ale na razie musiała się zadowolić sztucznymi oazami klimatyzowanych budynków i miejskich środków transportu, utrzymywanymi w komfortowej temperaturze dzięki jakże aroganckiej ludzkiej myśli technicznej.


– Może zahaczymy po drodze o jakąś Żabkę? Kupiłabym sobie coś zimnego do picia.


– A nie wolałabyś przejść się na Plac Wolności? Uruchomili tam stoisko z lodami. Zazwyczaj kolejka jest dłuższa niż przy Okrąglaku, ale wątpię żeby dzisiaj ktokolwiek tam stał. 


– Czemu nie! Byle nie były zbyt drogie.


– Nie powinny być. Poza tym mam zniżkę w apce.


Plac Wolności był zupełnie pusty; to znaczy, nie licząc wypłowiałych plansz jakiejś wystawy fotograficznej, pozbawionej w połowie wody fontanny oraz pokaźnych rozmiarów, zaparkowanej we wschodniej części przyczepy gastronomicznej. Zupełnie pusty więc w sensie: bez żywej duszy. Z daleka nie było widać, czy stoisko jest otwarte; trzeba było podejść.


Agatę i Katarzynę przywitała siedząca głęboko wewnątrz przyczepy i oddana przeglądaniu Instagrama młoda kobieta, zaskoczona nieco przybyciem klienteli. 


– Słucham panie? – spytała, może nieco zbyt szorstko, odrywając się od telefonu.


– Dzień dobry, chciałybyśmy… – Agata zorientowała się, że zapomniała zastanowić się nad swoim wyborem. – Kasiu, na co masz ochotę?


Katarzynę przytłoczyła nieco szeroka dostępność smaków, zdecydowała się więc na niezawodną wanilię.


– Ja wezmę słony karmel. I pistację, po jednej kulce.


– A dla pani ile gałek?


– Też dwie, poproszę – odpowiedziała Katarzyna.


– Życzą sobie panie jakieś dodatki; polewy, posypki?


Katarzyna już chciała odmówić, ale przed pochopną decyzją powstrzymała ją towarzyszka.


– Może zmienisz zdanie po zobaczeniu oferty. To jedyna taka lodziarnia w mieście.


Koleżanka Agaty spojrzała się na nią pytająco.


– No dobrze. To co jest w ofercie?


– Oprócz standardowych posypek i polew, które widać na ladzie, dostępny jest także topping hitotachi. Jak sama nazwa wskazuje, wywodzi się z Japonii, ale produkowany jest lokalnie.


– I z czego się składa?


– Najprościej rzecz ujmując, z mikroskopijnych, hodowanych w specjalnych warunkach, jadalnych ludzi.


Katarzyna zaskoczyła się i onieśmieliła. Nigdy wcześniej nie słyszała o czymś takim i uznałaby to za żart, gdyby nie poważna mina sprzedawczyni. Ale tak ostentacyjne złamanie pewnego tabu zupełnie przebiło jej społeczną barierę moralności. Sprzedawczyni postawiła ją przed faktem dokonanym i zasiała w niej ziarno dysydenckiego egocentryzmu. Bo skoro sprzedają… to jak złe byłoby kupić?


– Ludzi? – Katarzyna poprosiła o rozwinięcie tematu.


– Ludzi, nie ludzi; przypominają ludzi, ale są zupełnie malutcy. Nie zbierają ich z ulicy, tylko hodują w terrariach. Czyli tak, jakbyś jadła, nie wiem, krewetki. To nie są prawdziwi ludzie – wtrąciła się Agata.


– Jadłaś je… ich? już?


– Tak, miałam okazję spróbować jak byłam w Paryżu. Wiesz, na tej podróży służbowej w zeszłym roku.


– Och – przytaknęła i podniosła brwi Katarzyna.


"Moja koleżanka je ludzi?!”, myślała. Ale znów miejsce “Jak może?!” zastępowało “To czemu nie i ja?”


– To co, bierzesz? 


– No dobrze – odpowiedziała Katarzyna, impulsywnie dokonując wyboru przed jego ostateczną wyceną moralną.


– Super! To ja poproszę porcję kobiet w dowolnym wieku – Agata zwróciła się do sprzedawczyni.


– To tak można? W sensie: wybierać płeć i wiek?


– A jak. Kogo bierzesz?


No nie, no, nie powinna. Już przesadza. Jak tak można? Powinno jej być głupio. Co o niej pomyślą gdy… A zresztą, co za różnica. Na spróbowanie. Jest legalne, czyli może. Jeśli chce.


– Jeśli można, to miałabym ochotę na chłopaków. To znaczy – młodych mężczyzn.


– Tak myślałam, że ich weźmiesz. 


– A to dlaczego?


– Bo to był mój wybór w Paryżu.


Sprzedawczyni zaczesała włosy dłonią za uszy i, ubrawszy jednorazowe rękawiczki, przeszła do realizacji zamówienia. Przygotowała odpowiednie fiolki z jakże luksusową posypką – wyjmując je ze specjalnego, markowego pojemnika – i odłożyła je tymczasowo na ladę by móc nałożyć do rożków porcje lodów. Katarzyna skupiła wzrok na uszykowanym hitotachi i zobaczyła, że rzeczywiście składa się z ułożonych jedna na drugiej, jakby zawieszonych na niewidzialnej strukturze, setek mikroskopijnych, nagich istot ludzkich. Gdyby nie były nadal żywe, być może starczyłoby wsypać ich ciałka do fiolki niczym wiórki kokosowe; cała sztuka jednak obejść się z należytą finezją. Oznakowanie porcji pomagało je od siebie odróżnić – Katarzyna sama przekonała się jakie wyzwanie stanowi wizualne jedynie rozpoznanie płci. Nie żeby to w jakiś sposób obniżało doznania smakowe – gdyby nie był ważny aspekt psychologiczny, równie wysoką popularnością cieszyłaby się posypka z czekolady czy czegokolwiek innego w samym tylko kształcie człowieka.


Gdy ta bardziej tradycyjna część zamówienia była już gotowa, sprzedawczyni odkręciła fiolki i przeszła do dekorowania mrożonego deseru. Mleczną powierzchnię równomiernie zapełniły osobowe drobinki, powoli się w niej zatapiające. Ich zdezorientowane ruchy nie wprawiały Katarzyny w obrzydzenie, lecz ekscytowały ją jako dowody ich żywotności. Byli jacyś… estetyczni, wręcz atrakcyjni; gdyby byli jej wzrostu i spotkali ją w sobotni wieczór, być może nie musieliby szczególnie nalegać na pocałunek. Zarumieniła się na myśl, że ma przed sobą tyle pięknych, unikalnych istnień, w całości oddanych właśnie jej. Czuła się trochę jak gdyby nadal chodziła do szkoły i nagle stała się obiektem zainteresowań wszystkich chłopaków, ich całym światem.


– Bardzo proszę – sprzedawczyni podała klientkom rożki. – To będzie…


Cena deseru przeraziła Katarzynę; nigdy wcześniej nie jadła tak drogich lodów. Agata wyjęła jednak z kieszeni telefon i wyświetliła na nim kod QR, oznajmiając, że upoważnia on ją do skorzystania z promocji “kup jeden, a drugi otrzymasz za darmo”.


– Na mój koszt! I tak nie zjadłabym dwóch za jednym razem.


Katarzyna z początku kurtuazyjnie protestowała, ale wizja samego choćby podziału rachunku i tak kuła ją w portfel. Szybko przeszła więc do wyrażenia wdzięczności za poczęstunek. Koleżanki odebrały rożki i usiadły na pobliskiej ławce, zostawiając niewzruszoną sprzedawczynię sam na sam ze smartfonem.


Pod rozżarzonym słońcem lody już zaczynały topnieć i groziły zabrudzeniem dłoni lub kapnięciem na ubranie. Szybkim ruchem języka Agata zapobiegła sformowaniu się strużki, chwytając jednocześnie kilka maleńkich kobiet. Po chwili zniknęły, zapieczętowane za spragnionymi wargami ich kolosalnej właścicielki. Zauważając utkwione w niej spojrzenie koleżanki, pozytywnie skomentowała swój zakup i zachęciła ją do jedzenia.


Katarzyna nieśmiało przejechała językiem po waniliowym deserze, zbierając nim kilku chłopaków. Wytarła go degustacyjnie o wargi, rozprowadzając po nich zdobyczne osóbki. Zabrała je następnie do wnętrza ust. Zaciekawiony język ugościł je i podporządkował własnej woli; małe ciałka stały się obiektem badań Katarzyny i źródłem przyjemności z nowego, niecodziennego doświadczenia. Łatwość, z jaką była w stanie rozróżnić dotykiem języka poszczególne części ciała przetarganych po policzkach i podniebieniu delikwentów zaskoczyła ją samą. Zadręczała ich instrumentalnie – tak, jak zwykła bawić się landrynkami – aż nie zgubiła ich gdzieś pod dolną wargą.


Po kolejny kęs zimnego deseru sięgnęła bardziej łapczywie. Zatopiła w nim usta, porywając za jednym razem kilkadziesiąt istnień, kilka zaś wtłaczając nieumyślnie w rozpuszczające się lody. Oderwany kawałek topniał w jej ustach i mieszał się ze śliną. Z zamkniętymi oczami rozkoszowała się i skupiała na doznaniach języka, którym miotała na wszystkie strony tuziny mikroskopijnych młodych mężczyzn uwięzionych w jej ustach. Część z nich przyciskana była do zębów, inni zaś ginęli gdzieś w policzkach lub powoli tonęli w jej ślinie. Czuła jak pożądliwe objęcia jej języka wyciskają z nich ducha, chwytają ich i nie puszczają, mówią każdemu "siedź i nigdzie się nie ruszaj, jesteś mój". Nie była jednak w stanie przypilnować wszystkich; kilku udało się zaklinować w jakimś bezpieczniejszym miejscu i przetrwać – lub chociaż pozostać w miejscu – aż nie zostali wypluci przez Katarzynę przy wieczornym myciu zębów.


Poczuła z tyłu gardła zbierającą się ślinę i odruchowo przełknęła. Zaskoczyło ją to i podekscytowało. Oczami wyobraźni zobaczyła wszystkich tych słodkich – do schrupania – chłopców wędrujących właśnie przez jej przełyk; tych, którzy choćby ze wszystkich sił próbowali, już jej nie opuszczą, nie wydostaną się; zostaną z nią na zawsze, oddając jej być może część swojej młodości.


Zasmakowawszy w zajadaniu się miniaturowymi panami, resztę z nich Katarzyna starała się rozłożyć w czasie by starczyli jej na jak najdłużej. Liznęła wierzch swojego deseru i znów zebrała gromadę jegomościów; pomyślała, że gdyby nie różnica we wzroście, mogłaby być ich matką, co znów ja podekscytowało. Obróciła się ku koleżance z wyciągniętym na pokaz językiem, do którego przylepione lodami były ledwo widoczne małe ciałka. Widząc wygłupy koleżanki, Agata powtórzyła jej ruchy, na swoim ukazując własne rówieśniczki. Całe swoje życie czekały one nieświadomie na ten moment – aż połknie je zmęczona pracą i gorącem, wkraczającą w średni wiek pracownica poznańskiego biura.


Gdy Katarzyna podziwiała łatwość z jaką koleżanka podporządkowuje sobie – zwyczajnej sobie, sobie jakże prawdziwej i nieidealnej – tyle istnień, uwadze jej uszedł moment ucieczki jednego z małych delikwentów; skapał on bowiem wraz z jej śliną gdzieś na chodnik. Widząc to, koleżanki roześmiały się i zaraz schowały języki by nie dopuścić do zmarnowania cennego delikatesu.


Japoński przysmak szybko przypadł Katarzynie do gustu. Same lody również – pierwsza klasa.




c

i

e

m

n

o

otępiały i przytłumiony

OCZY DŹGNIĘTE ROZBŁYSKIEM

zbiera mnie, bierze na wolność

ogromna nieznajoma / dziękuję

jak dużo / dokąd / o

JAK ZIMNO

o jak ZIMNO i lepko

o jak grzęznę / o

wielka pani, sam nie dam rady

proszę, użycz trochę ciepła / twój oddech

twój oddech / dziękuję

czerwone usta / na chwilę / ogrzać się

dziękuję

wielka pani

wypuść już

proszę

nadal tu jestem

czy mnie słyszysz?




Kończąc deser, Katarzyna pomyślała, że gdyby wybrała smak czekoladowy, lepiej widziałaby posypkę na tle lodów. Do zapamiętania następny raz. Zastanowiła się też, czy możliwe byłoby kupić sama fiolkę, bez lodów. Jeśli chciałaby się – powiedzmy – pobawić.


Słoneczny żar nadal dawał koleżankom z pracy w kość. W szczególnym dyskomforcie znalazł się jednak pewien przylepiony do dolnej wargi Katarzyny delikwent. Zauważyła go dopiero po powrocie do domu, gdy myła przy lustrze ręce.

sizevision_0 -- _6 by Ponski
Author's Notes:

Marzenia dzienne; prozą lub wierszem.

sizevision_0

a thing is what one makes of it

no form exists in vacuum

a grain of sand at random picked

with meaning by a mind endowed

gleams softly from the heap


sizevision_1

Czeka na mnie zawsze za dnia na skrzyżowaniu. W jednej z dłoni, tej opartej o udo, trzyma podkładkę z klipsem, za której twardą oprawą skryty jest plik dokumentów; w palcach drugiej tańczy jej długopis. Jeszcze przed chwilą coś notowała, teraz jedynie obserwuje uliczny ruch. Za siedzisko robi jej budynek mieszkalny - niestrzelisty, rozciągnięty blok o prostym kształcie i elewacji. Jej nogi są skrzyżowane; prawą sięga ku ziemi, lewa wisi wysoko nad jezdnią i trawnikami. Nie odstając nigdy charakterem ubioru od zajętych własnymi wędrówkami przechodniów, swoim stylem i estetyką dopełnia krajobraz miasta o każdej z pór roku. Jej głos owiany jest tajemnicą; nie było mi dane kiedykolwiek go usłyszeć. Miewam czasem wrażenie, że patrzy się z czułym uśmiechem wprost na mnie, jak gdyby przesyłając pozdrowienia. Pomachałbym jej, ale nie chcę przeszkadzać - i trochę się wstydzę.

Choć nigdy nie będzie mi dane jej tego przekazać, postać tej wielkiej pani - oddanej swej pracy badaczki znad budynku przy skrzyżowaniu - jawi mi się i świeci niczym latarnia morska. Gdy ku niej spoglądam, będąc w codziennej podróży, otwiera się przede mną zupełnie nowa, rześka jak niebo robiące jej za tło przestrzeń; przestrzeń, w której właśnie za sprawą tak szczerej i dosadnie zarysowanej niemożności kontaktu czuję prawdziwą bliskość. Na nic więcej nie mogę liczyć - skupiam się więc na tym, co już jest. Łączę się z nią przez chwilę w zrozumieniu dla nieubłagalnej, przenikającej fundamenty życia samotności i widzę ją teraz jakby jeszcze wznioślejszą.

Jej spokojne, sporadyczne ruchy kontrastują ze zgiełkiem ulic i bardziej niż przyziemnemu światu odpowiadają chmurom. W swojej wielkości wydaje się być wyjątkowo lekką: gdyby wstała i zrobiła kilka kroków, nikomu nie stanęłaby na drodze; pod jej butem nie znalazłby się żaden samochód lub przechodzień. Byłaby jak wiatr doniosła i oczywista, a jej wędrówki - rutynowo wszechogarniające zmysły, jak przelot odrzutowca. Nie wstaje jednak; budynek wyglądałby bez niej przecież pusto, a żadne inne miejsce tak do niej nie pasuje. Posyłam jej pożegnalne spojrzenie i wsiadam do autobusu. Jutro znów zobaczę ją na skrzyżowaniu.


sizevision_2

Pani majster rozjaśnia swym uśmiechem cały plac budowy.

Pół miasta by jeszcze leżało odłogiem gdyby nie jej pomoc. Nawet gdy ciężar największego trudu znowu spoczywa na jej barkach, to ona przoduje w wigorze i radości ducha; i tym właśnie zagrzewa całą resztę załogi do rzetelnej pracy. Za jej sprawą codzienne obowiązki stają się jakoś bardziej znośne, a szary, jałowy świat nabiera żywego koloru. Tak łatwo jest rozstać się przy niej ze swym marudnym podejściem. Dla niej samej chce się wcześnie wstawać i przychodzić do pracy - nawet wtedy, gdy dokucza pogoda - bo dni, w których pani majster nie można uchylić kasku wydają się jakieś puste i nierozpoczęte.

Zbliża się transport stalowych kształtowników; podjeżdża, parkuje z wolna ciężarówka. Pani majster dostrzegła, jak jedzie już z daleka i od dłuższego czasu miała ją na oku. Teraz czeka w gotowości, by pokwitować dostawę. Kierowca, tymczasem, zostawia silnik na chodzie, bo wie, że rozładunek potrwa tylko chwilę. Na dźwięk klaksonu przodowniczka zabiera się do pracy; obejmuje ramionami metalowe pale i wznosi je wysoko nad ziemię, jak gdyby zbierała w lesie chrust na ognisko. Przemierzywszy z nimi pół długości placu, odkłada je ostrożnie w odpowiednie miejsce. Jej starannie wyważone kroki zostawiły po sobie znajome na budowie ślady, choć tym, co nie z góry na nie patrzą, lecz z poziomu gruntu, łatwo je pomylić z wgłębieniami żłobionymi przez ciężkie koparki czy żurawie. Nie bez powodu więc panuje przekonanie, że gdy wymaga akurat tego sytuacja, żadna maszyna nie ubije tak dobrze ziemi jak sama pani majster. Gdyby musiała, mogłaby to robić i boso, jednak ma na to zadanie specjalnie zmontowane obuwie: podobne parze rzecznych barek metalowe chodaki, jakby część rycerskiej zbroi.

Nie jest jej straszna żadna ciężka praca: i cement wymiesza - lepiej niż betoniarka; i ziemię do głębi przekopie przed stawianiem fundamentów; i wzniesie na wysokie piętro materiały lub współpracowników; a gdy ktoś zagrodzi nieumyślnie swoim pojazdem wjazd na budowę, delikatnie go przeniesie w odpowiednie miejsce, oszczędzając tym samym właścicielowi nieprzyjemnych kosztów.

Krokiem pełnym wdzięku - za sprawą jej tytanich rozmiarów jedynie intensywniejszego - i z uniesionym w górę kciukiem, pani majster kończy swoją zmianę.


sizevision_3

Widać to po niej. Widać, że nie miałaby oporów. Pierwsza wręcz zachwalałaby wszystkim swoim psiapsiółom nowe trendy, produkty i odkrycia, te właśnie, którym nie mogła się oprzeć i które wypróbowała i z których skorzystała - i było warto bo dały jej to, czego szukała, wzbogaciły jej w jakiś sposób życie i zbliżyły ją do natury, a ci krytycy, hejterzy nie wiedzą, o czym mówią, powinni się douczyć, poświęcić choć chwilę na przyjrzenie się sprawie, przecież na YouTube wystarczy wpisać krótką frazę, obalamy mity, otwórz choć trochę umysł, wszystko to jest normalne, ekologiczne i bez chemii, a jakie wyzwalające, walczę że stereotypami swoją drogą polajkujcie proszę szybko zdjęcie bo biorę udział w konkursie rozdają darmowe próbki punkty wejściówki kupony

Nie byłoby potrzebne w każdym razie długo ją przekonywać. Tak, być może z początku nie byłaby do końca pewna, nie sięgałaby od razu po pełen zestaw, jedynie po mały kawałek, taki na spróbowanie, pro forma, żeby nie psuć innym zabawy, żeby nie zmarnować jedynej okazji przecież życie jest krótkie - czyż nie warto samemu się przekonać i wyrobić własne zdanie, tak bez zobowiązań, bez uprzedzeń, nikt z nas nie jest święty, wszystko dla ludzi! i tak jakoś wyszło. Tak jakoś wyszło, że w sumie to nic złego; i raz na jakiś czas: czemu nie? A zresztą kto jej będzie mówił jak ma żyć? Jeśli ma ochotę codziennie, to będzie codziennie.

Minęły lata. Widujesz ją teraz w pracy; przyzwyczaiła się, znalazła swoją nową rutynę. Już bez ceremoniałów oddaje się temu, co kiedyś byłoby dla niej nie do pomyślenia. Pozwala sobie, nawet się nad tym nie zastanawiając. Rozważania ma przecież od dawna za sobą; nie ma sensu do nich wracać. Nie rozpieszcza już siebie i nie delektuje się chwilą - stara się zwyczajnie sprostać własnym wymogom; potrzebom; oczekiwaniom. Załatwić to; zrobić to; zaliczyć. Odhaczyć. Bo taka po prostu jest, takim życiem żyje; w tym się odnalazła. Sam widzisz, jakże łatwo utrwala się rutyna, jakże łatwo wkradają się do życia raz przemożone, moralnie ambiwalentne przyzwyczajenia jeśli ich wdrożenie zależy tylko od własnego do nich stosunku. W końcu kto normalny czuje potrzebę codziennej refleksji nad wszystkim, co robi? Bez chwili kryzysu, bez wymuszonej jakimś nieoczekiwanym zdarzeniem zmiany każda powtórzona czynność lub zaznane doświadczenie traci swoją głębię, ulega profanacji, zostaje obdarte ze znaczenia innego niż instrumentalne czy utylitarne.

15 minut ustawowej przerwy. Nie zbawi świata, odmawiając sobie dzisiejszego łakocia - jeśli nie kupiłaby ich ona, zrobiłby to ktoś inny. Sprawa zamknięta; zrozumiała to już dawno temu. Sięga do wnętrza swojej torby, wyjmuje to samo pudełko co zawsze - i kupionego rano w automacie, małego energetyka. Pstryk puszki, kliknięcie zawiasu; najpierw kanapka i kilka łyków. I c h zwykła zostawiać na koniec.

Odwiązuje wprawionym ruchem malutkie supełki na nogach i rękach. Unosi delikwenta palcami w powietrze; bawi się nim chwilę, ogląda z kilku stron, ocenia. Upewnia się, że jest nie tylko żywy, ale i żywotny. Wkłada do ust wygodniejszy w danej chwili koniec; zasysa do końca, całość asekurując palcem. Małe ciałko wierzga się w sam raz; tańczy z jej językiem rozognione, improwizowane tango; zapewnia moment zabawy. Nie gryzie go i nie przeżuwa - nie chce farbować szkarłatem swoich białych zębów; poza tym -nieszczególnie przepada za ludzikowym miąższem. Stara się więc przełykać ich w całości, najlepiej jeszcze ruchliwych, bo to fajne, jak sama przyznaje, uczucie. Jedynie ostatniego trzyma w ustach do końca przerwy - lub aż nie przestanie się ruszać - dopijając jakże zwinnie wokół niego puszkę. Ssie niczym biurową miętówkę.

Zatrzaskuje pudełko; wraca punktualnie do pracy. Zdawało ci się; to była przecież tylko paczka biszkoptów. Ale widać to po niej bez dwóch zdań. Widać, że nie miałaby oporów.


sizevision_4

Leżąc na łóżku, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem figurką. W małym pudełku o przezroczystych ścianach, jakby pod kloszem, zdobię jej  biurko. Nie mogę się ruszać; zastygłem w nadanej mi pozycji. Ona siedzi i pisze coś, rozwiązuje. Gdy na mnie spogląda, wstrzymuję oddech. Dłuży mi się każda sekunda - jej nie. Jeśli ruszę się zbytnio ze swojego miejsca, wyjmie mnie z pudełka i rozgniecie w dłoni; jeśli wytrzymam bez ruchu jeszcze godzinę, dwie, zdejmie dziś wieczorem że stopy skarpetkę i pozwoli mi w niej spędzić noc.

Przecież mogę się ruszyć w każdej chwili. Przecież mogę oddychać normalnie, głęboko. Im bardziej chcę przestać, tym bardziej chcę trwać. Jeszcze chwilę; na jej biurku.


sizevision_5

Odkryła w sobie zamiłowanie do gotowania; do prażenia, podgrzewania, wekowania i duszenia - chłopaków w swoich butach.

Żałobny ubiór, który przywdziewa zawsze do taktu z wampirowym w swoim niewyspaniu makijażem, właśnie to ma do siebie, że przelewa się ku głebokiej, nawarstwionej czerni bez względu na porę dnia czy roku. Z ujemnymi temperaturami zimy czy zachmurzoną i rozwianą jesienią radzi sobie bez zarzutu i nie przykuwa jeszcze pytających spojrzeń, lecz wraz z nastaniem późnej wiosny i rozepchaniem się prognozy pogody pierwszymi falami upałów, jej styl przeradza się w symbol poświęcenia sprawie; dla części, wszakże, narzuconego. Czerń, bowiem, zachłannie - niczym gąbka wodę - chłonie promienie nieznużalnego całodniową pracą słońca; trzyma, nie puszcza, nie oddaje - przesyca się nimi do niezdrowej przesady, bo inaczej nie może - i na próżno z nią się sprzeczać i tłumaczyć, że nie tylko okrywa sobą czujące ciało młodej gotki, ale i więzi w piekielnym uścisku konających i dogorywających w ciemności i cieple, i melasowym, niewyplątawalnym zgubieniu pojmanych młodzieńców - na współ z jej odzianymi w mechacące się ze znoszenia skarpetki stopami.

Siedząc w otoczeniu rozłożystych drzew na parkowej ławce, chłodzona przyjemnie ulgodajną bryzą, nogi trzyma wyłożone na słońce. Czy sama jest - wie tylko ona i - być może - jej tajemni, spontaniczni z wcale nie swojego wyboru kompani. Z daleka nic po niej nie widać; pytać, natomiast, nie wypada - a nuż znajdzie jeszcze wolne miejsce i zaprosi do swoich klamrowanych platform na przechadzkę z własnymi śladami - i jak wtedy odmówić? Choć jej odpowiedź jest ostatecznie chyba bez większego znaczenia - nawet jeśli akurat dzisiaj nie przyszło zastać jej w swoim żywiole, na jej widok i widok jej gestów wspomnienie samo zmierza ku tym dniom nie mniej upalnym, gdy przechadzała się niby sama - jakby hadesowa pani, zesłana, by uchylić wybrańcom rąbka tajemnicy o tłamszącej ściskiem i żarem rutynie piekielnej - miesząc i ugniatając do posłuszeństwa każdym wolnym, wyważonym krokiem tych napiętych, zagubionych, rzekomo rówieśniczych chłopców, tak sumiennie wciskających się w tę przestrzeń pod jej palcami; przestrzeń o ich właśnie kształcie.

Siedząc, znów, w tak odmiennie - i równie, zarazem, co ona - pięknej ramie z martwego i żywego drewna, z rozbujniałych krzewów i z listków zginających się pod ciężarem kosa, który znalazł coś właśnie w zacienionej trawie (i chyżo pozbawił życia; choć nie życia znaczącego wiele - a z pewnością nie więcej niż znaczy dla człowieka o ludzkiej, wybiórczej empatii nieprzerwane trwanie tej rozkosznej iluzji harmonii i idylli, która na widok erupcji zieleni instynktownie nachodzi przecież każdego, kto szczęście ma móc uznawać naturę jedynie za ładną, niegroźną ozdobę) - siedząc celem odpoczynku, ale i nie bez złośliwych zamiarów, odziana w czerń dziewczyna rzuca wyzwanie słońcu i raczy nieprzykrytym żarem swoje szczelnie okalające nogi obuwie - oraz wszystkich tych, których drogi zbiegły się wreszcie w tej chwili w jego spodnim, spiżowym wnętrzu by przejść za jej rozkazem próbę wytrzymałości.

Jak się sprawy mają w podnożnym piekarniku - w jądrze ciemności pod wezwaniem gotkowej stopy - niechlubny zaszczyt przekonać się mieli tylko ci osobiście tam przez nią wtłoczeni - a większość z nich już nie wyszła o własnych siłach, by podzielić się spostrzeżeniami. Co zatem mówią - jeśli nie słowem, to chociaż zdruzgotanym spojrzeniem - niedobitki, przemienieńcy; pomyślnie uposłusznieni? Wspominają o ciągłym wierceniu się w miejscu - z oczami widzącymi więcej chyba przy zamkniętych aniżeli otwartych powiekach; o próżniowym ścisku i daremnych wśród bezwzględnego zalewu elastyki próbach rozpychania się na boki; o złudnie miękkim, nieprzekraczalnym ciężarze odcinającej im hermetycznie jedyną drogę stopy, zdradliwej pułapce na tych, co, usilnie próbując się wydostać przed czasem, grzęzną w nią wciśnięci bez siły na powrót; o śliskiej, tłuściejącej skórze i lepkim tworzywie, o ubraniach i włosach posklejanych potem; o zalewającej spanikowane płuca duchocie, o pustych, zużytych oddechach wypełnionych obuwiem i stopą; wreszcie - o żarze, piekle i ukropie, o parującej gumie i parzącej nitkami skarpecie, o zawrotach głowy, szalejącym sercu i szarpiącej bezsilnymi mięśniami agonii; i o ratunku znajdowanym przez właśnie tych nielicznych, którzy nie zagotowali się we własnych - wygórowanych, wszakże - oczekiwaniach przezwyciężenia samą tylko swoją wolą trudu, lecz poddali się spokojnie - omdlawszy, być może, na chwilę - decyzji oprawczyni - nonszalanckiej, z jednej strony, ale z drugiej mającej jakoś naturalnie bardziej słuszną ponad inne rację, niepojętą widocznie dla chłopakowych źdźbeł; szaleńczą w swojej słuszności.

Tak właśnie odsiewa dziewczyna w czerni posłuszne sobie ziarno od samowolnych plew; i w triumfie oddania nad niepokornym rozumem przyrządza sobie podopiecznych wartych już swojego zachodu i uwagi. Nie kosztuje ją to wiele - nie więcej niż chwilę rozparzonego dyskomfortu, którą równoważy jej psotliwa frajda z podrygów żywo tarmoszących palce jej stóp jeńców - tycich choć walecznych - przybierających jedynie na sile w miarę ogrzewania słońcem buta. Nikt ją do tego koniec końców nie zmusza; całe to zamieszanie wywołane jej osobą, jej byciem i jej beztroską zabawą wprawia ją zwyczajnie w dobry, żywiołowy nastrój. I nawet jeśli zdarzy się, że się zasiedzi, gdy wciągnie ją na dłużej ekran telefonu - w czarnym etui z czaszką, ma się rozumieć - to nie z apatii czy znużenia obowiązkami, lecz z utraty wśród chwili aktywnego, pokrzepiającego wytchnienia poczucia czasu; bo wprawionej w trenerską rolę gotce kreatywne wiercipięstwo przychodzi już mimowolnie i z przyzwyczajenia. Nie myśląc więc nawet, huśta butkami swoimi i kręci nimi na boki; i wybija nogą jakiś szybki, niemuzyczny rytm; i tuli pod palcami niechętnych na tulenie chłopców; i poluźnia zaraz swój uścisk ściągnięciem żądnych ruchu mięśni; i zakłada w kolanie raz jedną na drugą, raz drugą na pierwszą nogę - ale przede wszystkim regularnie obraca wokół każdej osi stopą, by upewnić się, że lejący się z nieba żar nie omija żadnego z zakamarków; że dogrzewa równo; że grzeje ze wszystkich stron to, co jest do podgrzania.

Dalszy ciąg nastąpi dopiero za jakiś czas: w domowym zaciszu odzianej w czerń młodej damy. Zdjąwszy buty, drepcząc ostrożnie do swojego pokoju, zostawi na posadzce mokre, zaokrąglone ślady; siądzie na łóżku, położy na kolanach jedną po drugiej stopę - ściśle przylegająca skarpetka obrysowywać będzie każdy kształt i zakręt - i sprawdzi, jak poszło dzisiaj wciśniętym gdzieś między jej poduszki a palce - i zupełnie w taki czy inny sposób w trakcie spaceru przemienionym - przegrzanym zawiniątkom. Jej chłopcom; już nie takim surowym.


sizevision_6

Meandrem wśród zielonych masztów, ponad czasem -

Alei korytami poprzez ogród płynę;

I zwierzchnią sobie tylko zgłębiając krainę,

Spotykam się ze srebrnym naraz drzewo-lasem.


Aksamitnymi pniami k’niebu suną oczy -

I nagle się przeradza drzew rosłe ognisko

W odzianych trzech sukniami gracji zbiorowisko;

A wzniosłość Atenowa każdą z nich jednoczy.


Rozpościerają ich się szaty falbanowe

Niczym białe, z lżejszego marmuru kurtyny.

Onieśmielony, wznoszę ku ich twarzom głowę;


I widzę wyciągnięte ramiona z platyny -

Jak gdyby się te nimfy ku mnie schylić miały.

Nie; na powrót drzewa. Wiatry wizję przewiały.


Wielka deweloperka by Ponski

Jak wygląda udana inwestycja? Najpierw trzeba się trochę ubrudzić! Przewodnicząca zarządu naszej spółki jest tego najlepszym przykładem - a że nie w jej stylu jest rzucać słowa na wiatr, pragnie ona niniejszym zaprosić wszelkich interesariuszy na praktyczną prezentację.

Oto nadchodzi, zdecydowanym krokiem i bez niepotrzebnej zwłoki; bo czas równa się pieniądz, a pieniądz równa się słupek - w kolorze zielonym - i zysk na bieżący kwartał. Zdradza ją z daleka równy stukot obcasów o brukowane podłoże. Pół miasta musi ją słyszeć! Wróć; czy aby na pewno dobrze się tu rozumiemy? Pół miasta z m u s z o n e jest ją słyszeć - lecz wie przynajmniej za jej sprawą, jak brzmi progres i dobra koniunktura. I równouprawnienie w patriarchalnym świecie!

Jest, bardzo proszę, jest; w całej swojej okazałości. Można śmiało podnosić głowy, nie spojrzeć wręcz nie wypada. Jak widać, prosi o uwagę, bo za chwilę zaczyna, a drugiego podejścia nie będzie. Nie, oklaski są teraz zupełnie zbędne, nic nie usłyszy; aplauz zaleca się dopiero po wszystkim. Jeszcze tylko poprawi marynarkę - i kciuk w górę! nie widzi; no dobrze, zatem tak:

Obraz nędzy i rozpaczy rozpościera się obecnie po horyzont, ale już niebawem nie będzie po nim śladu. Przewodnicząca zobaczyła w nim żyzny grunt pod rewitalizację; nie odpuści aż nie zaczną piąć się na nim w górę bujne apartamentowce. Czas się zatem pożegnać ze zmarnowanym potencjałem i nierentownymi kamienicami; architekturalnym chaosem, staroświecką zabudową dla pieszych mas; i wąskimi, nierównomiernymi ulicami; i zapuszczonymi nieużytkami, źródłem owadów i suchych liści; i starymi drzewami; i niebezpieczeństwem, nienowoczesnością - brzydotą, która zabiera miejsce inwestycyjnym apartamentowcom, parkingom, galeriom, schludnie przykoszonym trawnikom, zamkniętym oazom prywatności, międzynarodowym markom, wjazdom na autostradę; i komfortowi zapewnianemu przez własne cztery kółka, stanowiące doskonałą izolację od dzikiej przyrody i miejskiego motłochu.

Prace tymczasem idą już pełną parą. Wbita została właśnie pierwsza łopata - szpilka, raczej, a zarazem szpila - i to, bynajmniej, nie tylko symbolicznie. Oto bowiem wkroczył zza granicznej szosy czarny, surowy obcas; i jego iglica wryła się zaraz pod naciskiem pięty pani prezes w zaciszną do tej pory aleję - zaś jednocześnie pod jej skrytymi w markowej skórze i tonach płaskiej gumy palcami zrównał się z gruntem budynek pobliskiej szkoły publicznej, grzebiąc wśród gruzów - inauguracyjnie, na dobry początek - dwa feralne paskudztwa na raz: państwowy nadzór i roszczeniową młodzież. Była wybiórcza; istniała bowiem ku temu jeszcze sposobność. Budynki miały za chwilę zlać się jej w jedno chropowate runo, jak za każdym razem, gdy wkraczała do poważniejszej akcji - lecz zanim znudzi jej się i spowszednieje chrzęst pospólstwa i jego osiedli pod stopami, przewodnicząca ma zamiar wydobyć ze swojej pracy nieco przyjemności i wychowawczej zabawy.

Wcierając w ziemię rumowisko szkolne - jak gdyby nie były to szczątki rozległego budynku, a jedynie niedopałek z przerwy między meetingami - pani prezes rozgląda się za kolejnym, równie co poprzedni niedochodowym obiektem; takim, który wart byłby brudzenia butów kurzem i budowniczym pyłem, takim wręcz proszącym się o rozdeptanie, byle nie dopuścić do zmarnowania niecodziennej szansy -- ale nic nie rzuca jej się w oczy.

Dzielnicę spowija jeden nastrój: ten sam który nieprzerwanie towarzyszy każdej drobnej, płochliwej zwierzynie zamierajacej w bezruchu pod najbliższą stertą kamyków lub opadłych liści czy też w głębi jakiegoś jej tylko dostępnego zakamarka wraz ze zwietrzeniem pierwszej oznaki drapieżnika; przypartej w swojej bezsilności do muru i liczącej, że szczęśliwym trafem wtopi się dla niepoznaki w jego bujne, nieruchome tło. Zwierzyny w panice czekającej aż przeminie zagrożenie: samo z siebie, z własnej woli - wyproszone trafem. I w objęciach tego nastroju jasne się zdaje, że nawet domy, gdyby mogły, padłyby na kolana, przemieniając się w coś mniej oczywistego; i że podwinęłyby sukie i nogawki i wycofałyby się, skryły się pod ziemią - prędko, byle tylko znaleźć się jak najdalej od tego potrzasku i zostawić jego kłopot powolniejszym nieznajomym. A mógłby kto pomyśleć, że człowiek się już czymś tak zamierzchłym przejmować nie musi, że daleka przeszłość może przypomnieć o sobie co najwyżej w nielubianej pracy - albo w szkole - po latach nawiedzającej sny - gdy brakuje ochotników chętnych wziąć na siebie ciężar niezapowiedzianej odpytki. Ale nie - starczy, że zwykły przebieg życia zakrztusi się na chwilę i zaraz wraca dawna wiara w siły wyższe, w magię, w zabobony; i jawi się zaraz świat jako nieprzypadkowy i osobisty, a co ważniejsze - możliwy do przebłagania.

Nikt nie chce się wyróżniać - to w pełni zrozumiałe. Zamiast przyciągać ku sobie uwagę, woli dmuchać na zimne; i pal sześć, że nic tak czy inaczej samemu nie wskóra - ale jakże nietrafiona w ogóle jest teraz ta strategia! Płonący budynek nie mniej przecież płonie w sąsiednim pomieszczeniu; i nie sposób go przetrwać wstrzymując tylko oddech. A ogień wzniecony przez przewodniczącą nasyci się wtedy dopiero, gdy spróchniała, prostacka mieścina strawiona zostanie do samych fundamentów. I samo to tło, w które jej mieszkańcy starają się wtopić - w którego stabilność instynktownie wierzą - ustąpi miejsca prężnie działającej maszynie, a z nią: rozwojowi. Wydajności. Komercjalizacji.

Splecione ramiona, wzrok nasycony miejskim runem - dywanem mieszkań i domów, i sklepów spożywczych bez wyszukanych nazw, roślinnym wręcz samopasem i kakofonią dachów - skierowany ku mającym się stawić już za chwilę krokom, wstępującym jeden za drugim, spokojnie, rytmicznie, powściągliwie. Jak gdyby przewodnicząca pogrążona była w myśli o odległych sprawach lub czekała niecierpliwie na odpowiedź kontrahenta. Jak gdyby rozmawiała w zaciszu własnego gabinetu przez telefon; słuchała, szukała słowa. Szukała - czegoś nie stąd i nie z teraz. Szperała wśród obrazów spoza zasięgu spojrzenia; tych rodzących i rojących się w jej wnętrzu - a mimo to nie mniej pewnych niż wzbijany przez nią kurz, nie mniej surowych niż trzask stropów z betonu i cegły pod jej stopą. Jak gdyby… nie opuściła w ogóle biura.

Nie! To nie tak! Żaden z niej przypadkowy przechodzień i żaden bezmyślny żywioł! Jakaż naiwność musiałaby przemawiać przez kogoś, kto nie rozpoznałby w tej aż nadto uderzającej prozaiczności jedynie złudzenia skrywającego głęboką mądrość pani prezes - bez której nie wspięłaby się przecież na wyżyny swojej branży. Jakże ubogi trzeba by mieć umysł, by ją - ją! - właśnie mierzyć własną miarą. Gdyby choćby przez chwilę pochylić się nad tym mylnym wrażeniem, zrodzonym z pochopności i z braku wiary w sumienną pracę przewodniczącej - w jej oddanie dla wspólnej wszystkim obywatelom sprawy wzrostu i rozwoju - zaraz ustąpi ono miejsca temuż dokładnie zrozumieniu, które nasza spółka bierze na sztandary; i w imię którego oddaje się obecnie pani prezes tak ważnemu zadaniu, przykładając wszelkich statutowych starań, aby swój obowiązek spełnić w odpowiedni sposób: z należytym szacunkiem wobec poświęcenia tych nieszczęsnych mas, unikając marnotrawstwa ich ostatnich, osobiście cennych chwil. Albowiem stąpając po drobnych domostwach w niezwykle wyrafinowany sposób - niby to kruchym lodzie płytkiej, zamarzniętej kałuży albo poletku świeżo osiadłego śniegu, niby to kupce rozpadających się bałtyckich muszelek (zbyt licznych i zbyt pospolitych by zawracać sobie nimi głowę) czy też subtelnie stawiających opór, jesiennych, filigranowych liści - ani przez chwilę nie myśli o sobie. I nawet nie patrzy ze swoich własnych oczu na osobiście rozpętaną ceremonię.

Tak oto puszczając samowolnie ciało - ten symbol, uosobienie wręcz, przemian z ludzką twarzą - przewodnicząca przenosi się umysłem ku zgiełkowi i zamieszaniu poniżej; porzuca swoją cumulonimbią perspektywę, dobrze z niej nawet jeszcze nie skorzystawszy - w do głębi, skądinąd, szlachetnym celu, bo z chęci bliższego kontaktu z kończącymi swój bieg mieszkańcami w tych trudnych dla nich chwilach. Zbyt nieprzystawalnie i głucho zdążyła się od nich odizolować - i tym samym, nieuchronnie, zostawić ich pchli mikrokosmos daleko, daleko w dole; zgubić ich w kurzu i proszku, rozsypce, małości i detrytusie rozsłonecznionego tynku - albo w ich chroporowatym roju i w jego egzoszkielecikach, i w jego włoskowatości, i chruście, i próchnie - piaskowo sypkim i kruchym przy byle delikatnym tknięciu - zwykłości, ciągłości i niewzruszeniu, cichych i nieodwracalnych, nie tyle nieważnych, co wprost niewyważalnych; nie bardziej niż zwrócić uwagę jest w stanie punktowa, na dobrą sprawę, owocowa muszka, którą, w odpowiedzi na łaskotki, wywodząca się z innego wymiaru wielkości walcoręka zmieniła w grafitową smugę.

Tak, pani prezes stała się zbyt wielka, by jak równy z równym (albo choćby nie jak Czomolungma z płatkiem śniegu) towarzyszyć mszyco-mościom w czymś, co miało przecież być ich wspólnym, duetowym doświadczeniem. I choć z każdym jej krokiem zastyga jakieś mrowienie i cichnie jakiś szmer, mało co jest w ogóle z tego w stanie dostrzec, a jeszcze mniej usłyszeć - więc zamyka się w domysłach i w swoim rozumieniu świata, i przez to się wydaje, jakby na swojej własnej przechadzce była nie w pełni. Ale nie; choć szła może i podświadomie, wedle chwilowo sztywnego instynktu - drogą znużonego bazgrołu z marginesu czystej kartki - to zza ekranu symulakrum i przez pryzmat cichej, niecierpiącej rozmów pasji bacznie obserwowała efekty swoich działań.

Czy widząc, jak pochłania panią prezes inauguracyjne zrównywanie ziemi pod modernizację, jak góruje ponad miastem jej sylwetka w kształt statuy futuryzmu - albo czując chociaż drżenie i tętnienie ziemi z każdym przedsięwzięczym krokiem, w biurze, windzie, metrze - czy przeszłoby komuś przez myśl jej osamotnienie? A jednak; gdy j ą zignorować nie sposób, ona sama mogłaby równie dobrze stąpać po Marsie lub innym pozbawionym znaków życia pustkowiu. Tragiczna, omelasowa doła! Nie dziw więc, że pragnie pani prezes kontaktu nieco bardziej bliższego, wykraczającego trochę poza sztywne ramy tak zwanego businessu - oszczędzając jednocześnie czasu i sobie, i nam wszystkim. To tak, by uprzedzić możliwie wcześnie wątpliwości; i nie, pani prezes nie boi się ubrudzić. Zapewniam, to nic krępującego. Czujmy się jak w domu!

O, właśnie. Bardzo proszę - o tym była mowa. Nieco zawczasu… ale każdy ma swoją cierpliwość; my też przecież nie chcemy tu być cały dzień.

Taka to już przypadłość wysokich obcasów, że ledwo dotykają ziemi… elegancja musi więc  chwilowo ustąpić miejsca troskom o bardziej praktycznej naturze; naturze nie wiórów, a drwa, jak to się czasami mówi. Zostaje teraz przewodniczącej podwinąć nogawki - bo po cóż by miała podwijać rękawy? - i rozdeptywanie zapyziałych sąsiedztw dokończyć na boso - tradycyjnie i nastrojowo, a jednocześnie: tak jakby bardziej po ludzku. To ani jej pierwszy, ani ostatni raz, więc proszę się nie obawiać - pani prezes zna się na rzeczy; wie, jak zapewnić eksmitowanym możliwie jak najwyższy komfort. To właśnie z myślą o nich zdecydowała się na tak osobiste - i rewolucyjne, zarazem, w tej branży - podejście do tragicznej kwestii strat niezamierzonych w procesach zmian i modernizacji. Dobrze wiemy, że uniknąć się ich nie da; ale jakże to musi podnosić tych straceńców na duchu, gdy zamiast zginąć w byle przypadkowym i mechanicznym wypadku, pożarze czy trzęsieniu ziemi, zyskują szansę spędzić swoje ostatnie chwile w otoczeniu pani prezes i spoufalić się z nią chociaż na moment; poznać jej bliskość i czułość - wręcz znaleźć pod jej stopą ostatnią intymność; i, wreszcie, mieć o kim myśleć, dostrzegłszy nagle na ziemi niespodziany cień, ten zwiastun rychłego rozdeptania - w dobrym sercu, ma się rozumieć, i życzliwości.

Na pani przewodniczącej spoczywa ciężkie brzemię, ale któż inny, jeśli nie ona, podołałby tak uroczystej misji? Jest w końcu powód, dla którego to właśnie jej nazwisko zdobi gabinet na najwyższym piętrze naszego wysokościowca. Podczas gdy innych przerosłaby powaga zadania, pani prezes zdołała nauczyć się znajdować w nim radość i satysfakcję, nie tylko czując na własnej skórze, jak kruszy się stary, niedochodowy ład, ale i wchodząc z bliższy kontakt z pogardzonymi przez los mieszkańcami. Szansa żegnania się przy każdym kroku z tyloma duszami jednocześnie i nadania ich życiu brakującego znaczenia (może i małego, ale zawsze niosącego tak wyrafinowanej kobiecie interesu - spędzającej na swoich nierozpieszczanych przez życie nogach dzień w dzień całą karierę - jaką jest pani prezes, jakieś pokrzepienie i wsparcie, na które przecież jak mało kto zasługuje) obudziła w niej duszę społecznika, bez wątpienia docenianą przez naszych wybywających - nieźle im się w końcu poszczęściło, biorąc pod uwagę potencjalne alternatywy; nie sposób wyobrazić sobie lepszą asystentkę. Wbrew pierwszym, złudnym wrażeniom i stereotypom, dla klas niższych to nadal wielki zaszczyt móc jako zdać się jako podpora i podnóżek dla tak wysokiej pani, samemu kosztując nieco wielkości.

Sądząc po stanie rewitalizowanej przestrzeni - i, nie da się ukryć, stopniu oblepienia spodów stóp szefowej przez czarny, nieruchomościowy pył, i ulice, i wszystko to, co z nich w porę nie zniknęło - dzisiejsza ceremonia zbliża się ku końcowi. Wbicie pierwszej łopaty (i nie tylko) mamy tym samym za sobą, pozostaje więc przejąć od pani prezes pałeczkę i pozwolić jej wreszcie odpocząć. Tymczasem zachęcam do skrycia się wewnątrz kompleksu, za szybą; pozwoli to uniknąć pyłu, który nieuchronnie się za chwilę wzniesie. Bez obaw, nie ma w tym nic nadzwyczajnego - ot zwykłe zabezpieczenie przed niechcianymi gośćmi, wypracowane, jak to się mówi, w biegu. To znaczy: po pewnych przeżyciach pani prezes, która, zaniechując w przeszłości porządnego otrzepania nóg po skończonej pracy, zwykła przez kilka następnych dni borykać się z uciążliwymi niedobitkami - darmozjadami, powiedzmy sobie szczerze - szukającymi nowego zakwaterowania we wnętrzu jej obuwia, znajdowanymi przez nią później już nie tylko pomiędzy palcami wraz z resztą miastowego piasku, ale nawet w zaciszu własnego domu - i to po upływie wielu tygodni od ostatniej rewitalizacji - w kapciach, rajstopach, butach sportowych; słowem - w oburzająco niestosownych miejscach, wybranych chyba tak, by w możliwie jak największym stopniu, z czystej złośliwości, uprzykrzyć życie osobie, która miała czelność zrobić coś dobrego dla świata.

Ale - dość już złych emocji. Nie bójmy się świętować! Przyszłość spółki układa się znakomicie. W samym trzecim kwartale bieżącego roku zagwarantowane zostały pozwolenia na rozbiórkę dwóch kolejnych nieproduktywnych sąsiedztw. To w dużej mierze zasługa prowadzonej przez przewodniczącą, inspirowanej feminizmem kampanii marketingowej. Sądząc po najnowszych sondażach, w pełni odniosła ona oczekiwany sukces - szczególnie wśród klasy średniej, najemców naszych lokali - i tym samym skutecznie rozwiała te wątpliwości, którymi lokalne władze lubiły się usprawiedliwiać. Spotkamy się więc pewnie już niebawem jeszcze raz.

Łazienki znajdą państwo przy windzie. Natomiast na pierwszym piętrze oferujemy darmowy poczęstunek; wino fair trade z Republiki Południowej Afryki i wegańskie sery.


This story archived at http://www.giantessworld.net/viewstory.php?sid=11536