[Polish] Korepetytorka by Ponski
Summary:

Jak przekonać przekornego młodzieńca, by wziął się wreszcie do nauki?


Disclaimer: All publicly recognizable characters, settings, etc. are the property of their respective owners. The original characters and plot are the property of the author. The author is in no way associated with the owners, creators, or producers of any media franchise. No copyright infringement is intended.


Categories: Teenager (13-19), Young Adult 20-29, Entrapment, Feet, Footwear, Gentle, Humiliation Characters: None
Growth: None
Shrink: Doll (12 in. to 6 in.), Dwarf (3 ft. to 5 ft.), Lilliputian (6 in. to 3 in.), Micro (1 in. to 1/2 in.), Minikin (3 in. to 1 in.), Munchkin (2.9 ft. to 1 ft.), Nano (1/2 in. to 2.5 nanometers)
Size Roles: F/m
Warnings: None
Challenges: None
Series: None
Chapters: 4 Completed: Yes Word count: 10772 Read: 3632 Published: August 26 2022 Updated: August 26 2022

1. Chapter 1 by Ponski

2. Chapter 2 by Ponski

3. Chapter 3 by Ponski

4. Chapter 4 by Ponski

Chapter 1 by Ponski

– Załatwiłam ci korki – oznajmiła mama, odkładając słuchawkę.


Zupełnie się tą wiadomością nie przejąłem. Puściłem ją mimo uszu i kontynuowałem śniadanie, trzymając w jednej ręce łyżkę, w drugiej zaś – telefon.


– Słyszysz? Szykuj się na odwiedziny w poniedziałki i piątki. Aż nie poprawią ci się oceny – kontynuowała, w odpowiedzi na mój brak entuzjazmu.


Moje oczy same wywindowały w górę. Super, więcej lekcji, tego mi było trzeba. Mama tylko zmarnuje swoje pieniądze i mój czas. A wszystko to dlatego, że dostałem kilka pał z matmy. Jakby to miało jakieś znaczenie! Kto w dorosłym życiu używa funkcji? Albo rozwiązuje jakieś przekombinowane równania? Przecież zdam ten rok. Ledwo, ale zdam. Ach, jakie to głupie!


– Okazałbyś minimum zainteresowania. Jednym twoim obowiązkiem jest dobrze się uczyć, a nawet i z tego się nie wywiązujesz.


Na takie monologi nie pomaga nic. Przytakiwałem więc i “dobrze, mamo”wałem, skupiony na przeglądaniu Reddita, aż temat nie ucichł.


Powinienem był jednak spróbować dowiedzieć się czegoś więcej. Być może wtedy nie zaskoczyłbym się tak bardzo, usłyszawszy wkrótce po piątkowym obiedzie dzwonek do drzwi. Moje pierwsze przypuszczenia o kurierze szybko skonfrontowały się z realiami kolorowo wypowiedzianego “dzień dobry, Pani!”. Zaciekawiony, zdjąłem słuchawki i oderwałem się od meczu w Rocket League, ale z krzesła wstałem dopiero wtedy, gdy usłyszałem zamykanie drzwi wejściowych. Z przedpokoju nadal dochodziły dźwięki rozmowy; wyglądało na to, że mieliśmy gości.


– Weź się przebierz – powiedziała mama, pukając do moich drzwi. – Przyszła pani korepetytor.


Jak to pani? Wyłączyłem szybko grę i ubrałem spodnie. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale jakoś podświadomie spodziewałem się faceta. Narzuciłem koszulę i przeczesałem ręką włosy. Ale że teraz? O Boże, jak mi się nie chce. Zmusiłem się do zastąpienia swojego zmarnowanego grymasu czymś bardziej odpowiednim i otworzyłem drzwi.


Siedząca na szafce z butami w przedpokoju dziewczyna czekała na obiecaną przez moją mamę parę kapci. Mówię “dziewczyna”, bo wydawała się być jedynie kilka lat starsza ode mnie. Była drobna, trochę niższa ode mnie i elegancka, co dobrze nie wróżyło; od pierwszego wejrzenia przygotowałem się na nieznośnie poważne i męcząco konstruktywne dodatkowe zajęcia.


– Bardzo proszę – powiedziała mama, podając korepetytorce kapcie. – Jest i on. Pani Mileno, oto mój syn, Nikodem. Liczę, że pomoże mu pani wyjść na prostą.


– Cześć, Nikodem. Słyszałam, że masz problemy z matematyką – przerwała na chwilę, licząc na moją odpowiedź, która jednak nie nadeszła.


– Oj ma, choć chyba bardziej ze sobą i swoim podejściem do nauki – odezwała się w moim imieniu mama.


– No dobrze. Nie martw się, poradzimy sobie. Pomogę ci się zmotywować.


– W takim razie zostawiam was do 19. W razie czego jestem w salonie. Nikodem, zaprowadź panią do swojego pokoju.


– Daleko to nie jest… – skomentowałem, przechodząc z powrotem przez swoje drzwi. – Uważaj na kabel, nie zdążyłem wszystkiego posprzątać. – dodałem.


Korepetytorka weszła i zamknęła za nami drzwi. Pozwoliła sobie usiąść na moim fotelu przy biurku, zmuszając mnie tym samym do zajęcia miejsca na kanapie. Spojrzała się na mnie i się uśmiechnęła.


– Nikodemie, zacznę od tego, że chciałabym byś zwracał się do mnie per pani; pani Mileno. Dobrze? Trzymając się pewnej dyscypliny nie stracimy z oczu tego, co ważne. I nie zmarnujemy sobie nawzajem czasu.


Nieźle się zapowiadało. Pomimo to, oprócz tego godnego typowej suczy wstępu, okazała się być raczej w porządku. Pokazałem jej, co właśnie przerabiamy i jakie sprawdziany zawaliłem, a ona rozpisała mi poglądowo plan działania. Obyło się bez praktycznego sprawdzania mojej (nie)wiedzy. Dała mi jednak więcej zadań domowych niż do tej pory samodzielnie zrobiłem w ramach tegorocznych szkolnych zajęć; być może nie tyle świadczyło to o obiektywnej ich ilości, co bardziej o jej zbyt optymistycznie pokładanych we mnie nadziejach.


– Dobrze, na dzisiaj kończymy – powiedziała, sprawdzając na telefonie godzinę. – Wszystko jasne?


– Tak – odpowiedziałem i po chwili dodałem: – Pani Mileno.


– Znakomicie. Pójdę jeszcze zamienić kilka słów z twoją mamą.


Pożegnałem się z korepetytorką i wreszcie zostałem sam w swoim pokoju. Mając stanowczo dosyć matematyki, włożyłem kartki z zadaniami w zeszyt i odłożyłem wszystko na półkę.


Być może powinienem był jednak zostawić kserówki na wierzchu; nie przypomniałbym sobie wtedy o nich dopiero w poniedziałek po południu, znów słysząc dzwonek do drzwi.


– Nie zrobiłeś… nic? Nie powiem, to bardzo rozczarowujące – korepetytorka zdjęła okulary w grubej ramce z twarzy i, wpatrzona w zamyśleniu w przenikającą ściany pokoju dal, ugryzła lekko dolną wargę. Po namyśle dodała: – Wygląda na to, że będę musiała cię trochę zmobilizować.


Przykuło to moja uwagę z prostej przyczyny: trudno mi było sobie wyobrazić co praktycznie zrobić może byle dorabiająca na boku studentka by zmusić mnie do robienia czegoś, czego robić nie chcę. Co, spróbuje namówić moją mamę by mi zabrała komputer lub internet? Już to widzę, przecież połowa nauczania odbywa się właśnie cyfrowo.


– Myślisz, że nie mam sposobu na takich nicponi jak ty? – jakby czytała mi w myślach. – Zaraz się przekonamy.


Korepetytorka zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i po chwili skupienia, patrząc wprost na mnie, powiedziała:


– Czy nie wydajesz się być… zbyt duży?


Nim pytanie "Jaki się wydaję?" zdążyło zwerbalizować się w moim umyśle, poczułem się jakbym siadał na podłodze, choć już na niej przecież siedziałem. Obejrzałem się na boki, chcąc rozeznać się w tym dziwnym uczuciu, ale zdrowemu rozsądkowi wymykał się i mój punkt widzenia; próbował mnie on z kolei przekonać, że leżę na podłodze, choć – znowu – wcale na niej nie leżałem.


– Zdziwiony? – spytała z chłodem w głosie.


– Coś się stało? Zrobiłaś coś? – udało mi się znaleźć słowa.


– Oj, Nikodem, mówiłam przecież, że nie życzę sobie byś zwracał się do mnie na "ty". Chyba nadal jesteś – przechyliła lekko głowę na bok – zbyt duży.


Znów się ruszyłem bez wstawania z miejsca, choć tym razem trochę mniej. Zbyt duży? W jakim sensie zbyt duży? Co ona chce osiągnąć, mówiąc, że jestem zbyt duży? Spojrzałem się w dół, chcąc otrząsnąć się z tego dezorientującego efektu wzrokowego. Czytałem o nim na Wikipedii, to chyba syndrom Alicji w Krainie Czarów. Mam tak czasem jak się stresuję.


Wzór na panelach podłogowych wyglądał jakoś obco, mniej szczegółowo. Wstałem na nogi, odkładając na chwilę dziwne monologi korepetytorki na bok. Szybko jednak wróciłem do niej myślą; zauważyłem bowiem, że po wstaniu nie sięgałem wzrokiem na czubek jej głowy. Sięgałem dużo niżej.


– Nie rozumiem? Co się stało? Dlaczego nie mogę wstać? – po chwili dodałem jeszcze: – Pani Mileno.


– Ależ Nikodemie, przecież już stoisz – oparła głowę na dłoni i niejednoznacznie uśmiechnięta patrzyła się w dół, na mnie. – Być może trudno ci to zrozumieć – biorąc pod uwagę to jak radzisz sobie z innymi zadaniami umysłowymi – ale zwyczajnie jesteś mniejszy. Zmniejszyłam cię. Dwukrotnie, za każdym razem o połowę. Czyli, podpowiem, jesteś cztery razy mniejszy niż zwykle.


Choć prawie każde słowo jej wypowiedzi mnie konfundowało, za priorytet uznałem spytać się:


– Dlaczego?


– To proste – błyskawicznie odpowiedziała. – Dałeś mi do zrozumienia, że drogą dyplomacji daleko nie zajdziemy. Musiałam użyć swojego sprawdzonego sposobu. Robimy tak: ty odrabiasz zadania domowe, które ci zadaję i przygotowujesz się na wejściówki, a ja nie pokazuje ci przez półtorej godziny jak mało znaczy pewność siebie gdy jesteś wielkości myszy. Lub mniejszy! – uśmiechnęła się bezwzględnie. – Zrozumiano?


Dopiero przetwarzałem ten jej nabuzowany monolog, więc nie mogłem z czystym sumieniem przytaknąć. Moja zwłoka się jej widocznie nie spodobała. Tym co zaraz bowiem zobaczyłem była szara podeszwa hotelowego kapcia, zawłaszczająca gwałtownie większość mojego pola widzenia. Gdy się ze mną zderzyła, wypłynęła z moich płuc powietrze i przewróciła mnie na plecy. Korepetytorka z łatwością położyła na mnie stopę i przygniotła mnie nią do ziemi.


– Zrozumiano? Czy wolałbyś być jeszcze mniejszy?


Starając wydostać się spod kapcia, ręce i głowę wysunąłem nad jego nosek; nie miałem się jednak czego złapać i dłonie moje ześlizgiwały się bezradnie wzdłuż napiętych palców pani Mileny. Tymczasem zgniatała ona resztę mojego ciała, w szczególności przyciskając mi klatkę piersiową i brzuch poduszkami swoich stóp, piętą zaś przytrzymując mi nogi. Choć podeszwa kapcia była szorstka, podłoga – twarda, a sama sytuacja – mówiąc eufemistycznie – napięta, ucisk ten kojarzył mi się paradoksalnie z mocnym przytulasem. Był nawet przez kilka chwil na swój brutalny i bezlitosny sposób rozkoszny. Aż nie zaczęły boleć mnie kości nóg i miednica, a raczej skóra, w która się wbijały.


– Zrozumiałem, tak! Ałałał, tak, proszę pani, będę wszystko robił – przestała wgniatać mnie w podłogę, ale nie zdejmowała jeszcze ze mnie nogi. Podciągnąłem się ramionami na czubek kapcia i poczułem jak się z nim unoszę gdy podniosła same palce stopy.


– Jeśli choć słówko szepniesz mamie – patrzyła się wprost na mnie, jakby spuściła mi właśnie w szkole lanie i nie pozwalała podnieść się z ziemi – zmniejszę cię do milimetra i tak już zostawię na środku pokoju. Albo wezmę cię takiego do sklepu obuwniczego i wrzucę do losowych balerinek – znów uśmiechnęła się jak psychopatka, ale teraz jakby szczerzej. Mignął mi przed oczami scenariusz, w którym dokonuję żywota rozdeptany pod gigantyczną bosą stopą nieświadomej nieznajomej wewnątrz ubranego już przez Bóg wie ile osób buta. Chyba zauważyła, że pogrążyłem się na chwilę w myślach, bo kiwnęła głową.


– I tak ci nie uwierzy, nawet jeśli się jednak odważysz, a ja słów na wiatr nie rzucam. To co powiesz mamie?


– Powiem, że… – niełatwo mi się w takich warunkach improwizowało, ale próbowałem – że pani Milena pokazała mi jak fajna może być matematyka i jak to się wszystko ze sobą łączy. I rozpisała schematy rozwiązywania typowych zadań i––


– Starczy już, nie przesadzaj – przerwała mi. – Choć tak mogło być gdybyś się przykładał. No, nadal tak może być. Chyba że wolisz obuwniczy.


– Nie! – krzyknąłem, na co odpowiedziała śmiechem – takim nawet przyjaznym.


Zdjęła ze mnie nogę i pozwoliła mi wstać. W pełni już świadom swojego rozmiaru, spojrzałem na najbliższe otoczenie nie jak na złudzenie optyczne, ale jak na obiektywną rzeczywistość. Nie przewyższałem nawet siedzenia swojego fotela; nogi korepetytorki były lekko podwinięte pod krzesłem, ale gdyby wstała, sięgnąłbym jej ledwie do kolan. Taki punkt widzenia ostatnio miałem wtedy, gdy formowały się moje pierwsze wspomnienia. Czułem się… niepoważnie. Wraz z rozmiarem ubyło mi argumentów i nie byłem nawet w stanie się dąsać, bo sam przed sobą wyglądałem absurdalnie. Mogłem jedynie grzecznie się słuchać. I na tym właśnie upłynęła mi tamtego dnia reszta zajęć.


Raz jeszcze z uśmiechem poprosiła mnie o wypełnianie się ze swoich obowiązków i, trzymając mnie na podłodze, uprzejmie udzieliła mi rad do zadanych ćwiczeń. Szkoda, że nie miałem możliwości niczego zapisać! Wreszcie, przeniosła wszystkie kartki na zgrabny stosik i odwróciła się do mnie na fotelu. Wyciągając w moim kierunku rękę, położyła mi na zamkniętych powiekach zatrważająco duże palce; tak bezpośredni kontakt z jej skórą sprawił, że już zupełnie poczułem się jak zdana na łaskę drapieżnika ofiarą. Gdy chwilę później je zabrała, nie była już tak duża. To znaczy – fizycznie; przez jej niepokaźną postać nadal przemawiała władza. Na swój sposób nawet bardziej niż wcześniej, bowiem nie musiała mnie kilkukrotnie przewyższać bym czuł się zupełnie mały. Perspektywa z podłogi przyćmiewała wszystkie inne, nawet tą, z której ja teraz obserwowałem.


– Na dzisiaj starczy. Widzimy się w piątek! Nie zapomnij o zadaniach – mrugnęła do mnie jak przyjaźnie nastawiony kot, choć kot by małego mnie chyba aż tak nie zamęczał. Albo przynajmniej byłby w tym szczery, że robi to dla własnej zabawy, a nie ubierał maskę dobrego dydaktyka.


– Oczywiście – również mrugnąłem, ale w przeciwieństwie do niej, nie otworzyłem oczu aż nie wyszła z pokoju… eigengrau zbyt komfortowo mi ją zastępował – do widzenia, pani Mileno.


Byłem fizycznie i emocjonalnie wycieńczony i nie zwlekając, położyłem się spać. To był chyba jedyny pozytyw tego dnia, bo dzięki temu pierwszy raz od dawna się wyspałem.

Chapter 2 by Ponski


Sceny z poniedziałku bez przerwy rozgrywałem w głowie na nowo, czy to w tramwaju, czy podczas lekcji, czy siedząc po szkole przed kompem. Myśl, że znowu ją spotkam z każdym swoim spontanicznym napływem wyzwalała we mnie adrenalinę. Musiało to dotykać jakichś głęboko zakorzenionych leków, bo w ogóle nie byłem w stanie racjonalnie przekonać samego siebie, że to nie pora się stresować, nawet po uzmysłowieniu sobie jak absurdalnie zabawne są moje tradycyjne, biologiczne opcje, na które ta adrenalina mnie przygotowuje – ucieczka (z pokoju) lub walka (z korepetytorką). Wizja boksowania się z obdarzoną swoimi wyjątkowymi umiejętnościami panią Mileną wydała mi się wyjątkowo humorystyczna.


Może przemawiał przeze mnie syndrom sztokholmski, ale korepetytorka wywarła na mnie szczególne wrażenie, nieograniczone tylko do strachu. Wiem, że dostawała za to zapłatę i tak w ogóle to była dla mnie niezaprzeczalnie okrutna (i to jakby dla własnej przyjemności), ale uwaga, którą mi poświęcała, podobała mi się, wręcz kręciła mnie. A to, co ze mną robiła było na swój sposób strasznie intymne.


Choć wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, zaczynałem się w niej zakochiwać. Nie w taki sposób, w jaki zakochać się mogą nadający na tych samych falach, nieznający się wcześniej domówkowicze. Bardziej w ten, w którym jedna osoba sama pozbawia się własnej godności i zatraca się w uwielbieniu drugiej, chcąc dla niej robić wszystko, nie oczekując nic w zamian, bezinteresownie się jej oddając. Od czasu do czasu także: zmieniając swe uwielbienie w nienawiść. Trochę takie simpowanie. Niezdrowe i wybuchowe. A wystarczyło, że potrzymała mnie chwilę pod pantoflem.


Dla niewtajemniczonych postronnych byłoby to trudne do wyobrażenia, ale ze swoich nowych obowiązków wywiązałem się wcale sumiennie i tym razem byłem już gotowy na kolejne spotkanie, chociażby od tej oficjalnej, merytorycznej strony. Część rozwiązań przepisałem z internetu; chodzenie na skróty to przecież oczywista reakcja na dydaktyczny terror. Poza tym nie czułem, żebym stercząc nad zeszytem robił coś ani dla siebie, ani tym bardziej dla niej. Przyjemność sprawiała jej przecież nie edukacja, lecz karcenie. Czułem się też zdany tylko na siebie, bo oprócz niej nie miałem z kim porozmawiać o moim natłoku pracy. Nie chwaliłem się nawet mamie, chcąc uniknąć zbędnych komentarzy i podejrzeń.


Zrobiłem więc, co zrobić miałem, ale nie mogłem opędzić się od sprzecznej z moimi działaniami myśli, że nie byłoby tak źle gdyby znów postanowiła mnie zmniejszyć. Bałem się utraty kontroli, ale też mnie trochę pociągała i ekscytowała, jak rzucająca wyzwanie odwadze i błędnikowi wymyślna kolejka górska. Nie wiedziałem tylko, czy łatwo wypaść jej z torów i dokąd, jeśli spadnie, mnie ze sobą zabierze.

– Dobrze się spisałeś – powiedziała pani Milena, gdy po rozpoczęciu piątkowych zajęć pokazałem jej swoje rozwiązania. – To znaczy: o ile była to praca samodzielna.


Mój brak reakcji na jej słowa musiał zdradzić swoją własną sztuczność. Kontynuowała więc:


– Może utrwalimy dzisiaj ten materiał? Powinieneś już to wszystko rozumieć z poprzednich lat, ale zdaję sobie sprawę, że masz pewne zaległości. To co, zabieramy się do roboty? Zrobisz te zadania jeszcze raz, przy mnie.


Pół godziny później nie byłem już w stanie utrzymać długopisu w ręce. Nie dlatego, że tak dużo i szybko pisałem – byłem zwyczajnie od niego mniejszy, bowiem gdy pani Milena uznawała, że spisałem się poniżej oczekiwań, raczyła mnie swoim popisowym narzędziem wychowawczym. Stałem więc w całej swojej okazałości – jakiejś dziesięciocentymetrowej – na kartkach zeszytu, leżącego z kolei na złożonym kanapołóżku, na którym i ja jeszcze niedawno mogłem się konwencjonalnie usadowić. Widząc moje bezradne i bezowocne próby posługiwania się długopisem niczym wiosłem weneckiej gondoli, wstała wreszcie z fotela i, podszedłszy ku mnie z litością, chwyciła mnie dłonią za tułów. Zrobiła to dość mocno, być może przez nieuwagę, a być może z założoną nonszalancją, więc zareagowałem z należytym protestem. Niepotrzebnie – mój lot długo nie trwał, a gdy tylko się skończył, zaczęło mi brakować uwagi poświęcanej mojej osobie przez jej palce, przez ich dotyk i objęcia, ich nieprzebłagalną finezję.


Postawiła mnie na biurku; mimo niepewnego lądowania udało mi się nie przewrócić. Nareszcie powróciłem do obserwacji własnego pokoju z ludzkiej perspektywy, choć nadal jakby przez zmieniający punkt ostrości obiektyw. Pani Milena oparła się o blat łokciami i podparła dłońmi głowę, spoglądając się na mnie niczym zamyślona i skupiona na swoich literach uczestniczka gry w Scrabble. Jak gdyby pod wpływem jej panoptikonowych oczu i zajmującej lwią część mojego pola widzenia monumentalnej twarzy, przycupnąłem nieco i wkrótce siedziałem już niezgrabnie, wręcz półleżąco, chyba intuicyjnie szukając oparcia w solidności i stabilności podłoża.


– Na sprawdzianie wypadłbyś kiepsko jeśli nie potrafisz sam rozwiązać tak prostych zadań – nadal trzymając ręce na stole, skrzyżowała je, gdyż opieranie na nich żuchwy przeszkadzało jej w mówieniu. – Oszczędzę ci na razie dalszego zmniejszania, ale mamy przecież jeszcze godzinę, którą trzeba konstruktywnie spożytkować, więc to jeszcze nie koniec zabawy. Chyba że chcesz jednak kontynuować nasze dotychczasowe metody?


– Nie, wolałbym nie! – odpowiedziałem. Nie byłem gotowy jeszcze bardziej zmaleć, a nie wiedziałem w końcu jak daleko posunie się moja korepetytorka. Jej zdolności ekscytowały mnie, ale nie na tyle by zupełnie jej zaufać. Biorąc pod uwagę, ile zadań jeszcze mi zostało, nim doszlibyśmy do końca, nie byłaby już w stanie w ogóle mnie dostrzec.


– Tak też myślałam. Zagramy więc w prawdę czy wyzwanie, ale lekko zmienioną wersję. Bez obaw, nie będę cię wypytywać o szczegóły twojego pierwszego pocałunku. Zadam ci pytanie matematyczne; jeśli nie będziesz w stanie prawidłowo na nie odpowiedzieć, będziesz musiał podjąć się wymyślonego przeze mnie wyzwania. Jeżeli uda ci się je wypełnić lub w ogóle uniknąć, podając wcześniej poprawną odpowiedź, zamienimy się rolami i to ty będziesz przepytywał mnie. Brzmi dobrze?


Takie reguły dawały jej niemałe pole do popisu jeśli za swój cel brała dalsze znęcanie się nade mną, ale co mogłem zrobić? Przytaknąłem.


– To wspaniale! Zaczynamy? Przygotuj się na pierwsze pytanie. Tylko coś wymyślę… – zaczęła wertować podręcznik. – O! Może to. Podaj mi proszę wzór na dwumian Newtona.


Wiedziałem, że z czymś takim wyskoczy. Nigdy nawet nie próbuję zapamiętywać wzorów. Po prostu zaglądam do kart albo zapisuje je sobie ukradkiem ołówkiem na biurku przed sprawdzianem. Wiadomo było, że nie dam rady odpowiedzieć.


– Nie wiem, n silnia przez k silnia? – próbowałem sobie coś przypomnieć.


– Blisko, ale nie do końca! Zapomniałeś o silni z n minus k w mianowniku – oznajmiła z nieszczerze spontanicznym entuzjazmem. – Czeka cię więc wyzwanie. Może na początek… 10 pompek.


Zabrzmiało to zbyt łatwo by nie skrywało jakiegoś haka, ale jeśli istniał, był na tyle nieoczywisty, że trudno było mi sformułować jakiekolwiek wyrazy sprzeciwu. Po chwili namysłu przystąpiłem z pewną dozą nieufności do spontanicznych zajęć z wychowania fizycznego.


Moje przypuszczenia wkrótce się potwierdziły. Po kilku pompkach poczułem na plecach ogromny ciężar, który przycisnął mnie do podłoża i uniemożliwiał mi podniesienie się. Odwróciłem głowę na tyle, na ile pozwalał mi kark, i kątem oka spostrzegłem pokrewny chyba Filarom Stworzenia, lecz bezpośrednio namacalny palec korepetytorki, którym z powodzeniem zapewniła sobie nieuczciwe zwycięstwo w tej rundzie.


– To co, poddajesz się? – spytała po dłużącej mi się chwili.


– Poddaję – odpowiedziałem, niechętnie poświęcając na to słowo resztki powietrza w ściśniętych płucach.


Jak dobrze było znów móc oddychać; jak źle – wiedzieć, że wysilałem się na darmo. Uzupełniwszy braki w tlenie, byłem gotowy na kolejną syzyfową porcję kaźni i maltretowania przez jakże kreatywną panią Milenę.


– Nie przejmuj się, może następnym razem pójdzie ci lepiej. Spróbujmy to: w jakich przedziałach tangens jest dodatni?


To akurat wiedziałem. Narysowałem sobie w myślach wykres i odpowiedziałem:


– Od zera do pi drugich i powtarza się co pi.


– Prawie! Nie wspomniałeś o tym, że dla pi drugich jest nieokreślony.


– Przecież wiadomo o co chodzi! – próbowałem wytknąć niesprawiedliwość.


– Nie do końca. W matematyce trzeba być dokładnym. Gotowy na kolejne wyzwanie?


Nie było sensu się kłócić. Przytaknąłem; delikatnie, ale widocznie wystarczająco mocno by zauważyła to pani Milena.


– Znakomicie, oto ono: – nie kontynuowała jeszcze zdania tylko sięgnęła do swojej torebki; wyjęła pustego, małego Żywca Zdrój i dokręciła co sił nakrętkę – otworzyć tę oto butelkę.


Przynajmniej nie rozbudzała we mnie próżnych nadziei, bo z góry wiedziałem, że na pewno mi się nie uda. Gdy oczekuje się porażki, łatwiej dać z siebie wszystko – znika bowiem presja – więc z własnej ciekawości podjąłem wyzwanie. Korepetytorka położyła przede mną na boku butelkę (inaczej bym przecież nie dał rady sięgnąć do nakrętki) i z zadowoleniem czekała na rozpoczęcie spektaklu. Odwróciłem się do niej plecami, chcąc choć trochę ukryć się przed jej szyderczym spojrzeniem, i złapałem zakrętkę pod pachę. Nie miałem jednak jak złapać samej butelki, przez co zmuszony byłem zmienić pozycję; bezskutecznie. Pomimo moich prób, przezroczysty plastik ślizgał mi się w rękach, a sama zakrętka nie drgnęła. Zaniechałem dalszego wysiłku i wzruszyłem pokazowo ramionami, podnosząc otwarte dłonie.


– A tam, nie martw się. Jakbyś był duży to byś nie miał problemów, co nie? – odstawiła butelkę na bok, myśląc pewnie "ale duży nie jesteś". – To co, lecimy dalej?


Nie tyle lecieliśmy, co śmigaliśmy, bo ciągle było jej mało pokazywać mi w czym jeszcze jest ode mnie lepsza. Za nic nie mogłem przerwać swojej złej passy, więc co do mojej wiedzy matematycznej widocznie miała rację. W końcu dotarliśmy do ostatniego tego dnia wyzwania.


– To może dla odmiany coś prostego? – spytała, nie oczekując oczywiście odpowiedzi, korepetytorka i bez zapowiedzi wzięła mnie do dłoni, tym razem unieruchamiając mi ręce i przyciskając je do mojego tułowia. – Twoim zadaniem będzie dostać się do drzwi i wrócić na miejsce startu. Masz na to wszystko, powiedzmy, minutę.


Nie miałem już siły na bycie ciągle robionym w konia, więc pozwoliłem sobie zgłosić zastrzeżenia:


– Czy to kolejna podpucha? Czy znowu natrafię na niezapowiedziane utrudnienia? Jeśli chce się pani nade mną znęcać, to po co się w ten sposób bawić…


– Ależ skąd! Nie ruszę się nigdzie z miejsca, a ręce będę trzymała cały czas przy sobie. Słowo honoru. Gotowy?


Nie byłem jeszcze pewien swojej gotowości, ale nie miałem możliwości się długo zastanawiać, bo korepetytorka, nie czekając na moją odpowiedź, postawiła mnie na podłodze i zaczęła odliczanie. Ruszyłem przed siebie wraz z jego zakończeniem i momentalnie się poślizgnąłem, omal wręcz nie wywijając orła, co nieźle mnie z początku zawstydziło, ale po chwili nawet rozśmieszyło. Żeby do mety dotrzeć na czas i w jednym kawałku, musiałem zdjąć skarpetki i rzucić je gdzieś na bok. Od razu zacząłem się zastanawiać co się z nimi stanie; czy wrócą wraz ze mną do normalnego rozmiaru. Ani się nie obejrzałem, a byłem już w drodze powrotnej.


Pani Milena mogłaby najwyraźniej równie dobrze być prawniczką: choć danego mi słowa nie złamała, i tak postawiła na swoim. Zagrodziła mi bowiem ostatnią prostą w sposób w retrospekcji oczywisty – nie ręką, a nogą. Zbliżając się do miejsca startu, ujrzałem przed sobą okryte tajemniczo sensualną czernią stópki korepetytorki w znanych mi już bezpośrednio cienkich, białych kapciach. Być może zdrobnienie nie jest tu odpowiednie; wydawały się delikatne i filigranowe, ale były jeszcze większe niż ostatnio – a raczej to ja byłem mniejszy. Jej smukłe nogi piętrzyły się nade mną jak obsydianowe kolumny.


Zamiast na walorach estetycznych, powinienem był pewnie skupić się na czyhającym na mnie niebezpieczeństwie. Jakby na przywitanie, pani Milena wyjęła stopy z kapci i gdy tylko przez nieuwagę znalazłem się w jej zasięgu, ruszyła ku mnie jedna z nich. Nie było mowy o ucieczce; zdążyłem jedynie wyhamować nim nieubłaganie przykryła mnie miękka i zniewalająca jak gorący uścisk puszystej koleżanki podeszwa masywnej – dla mnie – stopy korepetytorki. Moja minuta upływała, a ona z powodzeniem trzymała mnie w miejscu; lekko, z myślą o moim dobrostanie, ale stanowczo. Jej gładkie rajstopy kocio ocierały się o moją skórę. Zanurzałem się w jej ciele jak w wypełnionej styropianowymi kuleczkami pufie. Czułem jej zapach, jakby woń majowej mżawki, kobiecy, ale indywidualny.


Zawładnęła moimi zmysłami. Bardzo pragnąłem się do niej zbliżyć, bardzo pragnąłem jej. Nie zastanawiałem się, czy wypada – już na początku przekonałem sam siebie, że to nie jest do końca ta sama pani Milena, która uczy mnie matematyki; że nie będzie wiedzieć, co tu robię; że to niechcący… jakkolwiek by to nie było sprzeczne z rzeczywistością. Wtuliłem w czarny materiał twarz, uchyliłem usta jak do pocałunku. Chciałem wargami poznać jej przepełnioną intymnością i cielesnością stopę. Zapłonąłem, przejęty własną ekscytacją.


Z całkowitego owładnięcia zmysłowością wyrwała mnie sama pani Milena, domagająca się czynnego udziału w tym niejednoznacznej natury zbliżeniu. Nie trzymała już nogi w bezruchu, lecz używała jej by lekko mnie szturchać i mną obracać. Nie mogłem jej oczywiście na żaden sposób powstrzymać, ale wydawało mi się czasami, że nieco ją łaskotalem, bo odrywała ode mnie na chwilę raptownie stopę. Przeszła więc o krok dalej i wprowadziła do gry swoją drugą nogę. Próbowała mnie następnie, z niepełnym sukcesem, uchwycić między stopami, jak gdybym był jakimś niechcący upuszczonym przedmiotem, który niezdarnie starała się bez schylania się ku niemu podnieść. Nic mi nie było, ale czułem się trochę poturbowany i podwójnie uświadomiłem sobie jak mało przy niej znaczę.


Po dłużącej się chwili korepetytorka zakończyła swoją zabawę, a ja spocząłem, wsparty ramionami o boki jej zwróconych ku sobie spodami stóp. W ten sposób spomiędzy nich wystając, napotkałem jej wzrok.


– Na dzisiaj chyba wystarczy, co nie? Może następnym razem pójdzie ci lepiej – uśmiechnęła się, znów niby to ze współczuciem, niby zrzekając się odpowiedzialności i zwalając winę za mój los na jakiś odgórnie narzucony porządek rzeczy.


Zabrała nogi, przywróciła mi rozmiar, otrzepała się i wyszła z pokoju, a wszystko to zanim zdążyłem na tyle wziąć się w garść po wszystkich tych przeżyciach, by w ogóle zacząć się zastanawiać, jakimi słowami powinienem się z nią pożegnać.


Późnym wieczorem, gdy kładłem się tamtego dnia spać, zobaczyłem pod stołem plastikową butelkę; tę, która jeszcze niedawno niestrudzenie opierała się moim wysiłkom. Jakby dla udowodnienia światu, że przyczyną całego tego zamieszania była tylko chwilowa słabość, odkręciłem ją – tym razem, oczywiście, bez żadnego problemu. Naszły mnie nieoczekiwanie zbereźne myśli, gdy uświadomiłem sobie, że z tej butelki piła pani Milena. Pomimo że byłem jedynym niepogrążonym we śnie domownikiem, obejrzałem się dookoła, aby upewnić się, że nikt mnie nie podgląda. Wiedziałem, że to strasznie głupie, ale nic nie stało mi fizycznie na przeszkodzie, więc zbliżyłem butelkę do ust z chęcią wypicia ostatniej pozostałej w niej wilgoci. Oprócz delikatnych łaskotek kropli wody na suchych wargach, poczułem tylko jak spada moja własna samoocena i jak rośnie niedosyt.

Chapter 3 by Ponski

Nie pamiętam, co śniło mi się w nocy z piątku na sobotę, ale musiało to być coś rewolucyjnego, bo obudziłem się pełen energii i zapału, gotowy do wzięcia spraw w swoje ręce. Może to trochę za dużo powiedziane; chodziło mi w każdym razie o to, by nie być już tak biernym w kontakcie z panią Mileną, nawet jeśli kręciło mnie to, w jaki sposób się ze mną obchodziła. W końcu różnicą między brawurowym zbliżeniem a wykorzystywaniem jest obopólny szacunek. Jedynym realnym w mojej sytuacji rozwiązaniem było pokonanie jej we własnej grze. Miałem nadzieję, że uhonoruje choć to, jeśli nie z uwagi na mnie, to chociażby na charakter pracy, której się podjęła. Tym oto sposobem, zgoła niekonwencjonalnym, korepetytorka spowodowała, że weekend minął mi nie przy komputerze, lecz przy książkach i notatkach.


Niedługo miały się rozpocząć kolejne zajęcia. Siedziałem, zestresowany, starając się nie zapomnieć wkutych niedawno regułek, i czekałem na panią Milenę.


Oto i przyszła, jak zwykle chłodna i formalna, odziana w eleganckie i niepasujące do mojego zagraconego pokoju ubrania. Biła od niej energia niby to starszej siostry, niby znanej aktorki. Kogoś na innym poziomie. Zastanowiłem się: ilu jeszcze osobom udziela obecnie korepetycji? Na ilu z nich wykorzystuje te same metody dydaktyczne? Poczułem się trochę zazdrosny. Chciałem zwrócić jej uwagę, sprawić, że pomyśli czasem o mnie także po powrocie do swojego domu.


– Ostatnim razem musieliśmy przerwać rozwiązywanie zadań – przeszła wkrótce do rzeczy – więc spróbujmy może je dzisiaj dokończyć.


– Pani Mileno?


– Tak?


– Ile zadań musiałbym poprawnie rozwiązać w ciągu pierwszej połowy zajęć żeby druga mieć wolną?


– Skąd ta nagła pewność siebie? Pomyślmy… Możemy skończyć wcześniej jeśli zrobisz dobrze wszystkie dziewięć z tych, które ci wybiorę, po pięć minut na każde. Co nie zmienia faktu, że i tak zostanę w twoim pokoju, bo za to płacą mi twoi rodzice. No i przypominam, że za błędne rozwiązania będę wyciągać wiadome konsekwencje – pokiwała twierdząco głową, jak gdyby chciała już odpowiedzieć na wątpliwości.


– Oczywiście – przytaknąłem i ja.


– Możemy w takim razie spróbować. Ciekawe jak ci pójdzie – ton jej głosu wskazywał raczej na brak wiary w moje możliwości, choć było to zupełnie zrozumiałe.


– Wyrwij kilka kartek i weź coś do pisania, a ja ci zaznaczę, co masz do zrobienia.


Mógłbym szczegółowo opisać swoje procesy myślowe z rozpoczętej tą rozmową godziny lekcyjnej, ale nie ma chyba takiej osoby – może za wyjątkiem pani Mileny? – którą by to interesowało. Ważne jest to, że z zadaniami poradziłem sobie bez problemu; aż za dobrze. Może specjalnie mi takie wybrała?


– Już skończyłeś? – spytała się korepetytorka gdy zebrałem kartki w stosik i odwróciłem się do niej na fotelu. – Podaj, sprawdzę.


Po kilku minutach znów zabrała głos:


– Muszę przyznać, że poszło ci nieźle. Odpowiedzi masz poprawne, rozumowanie na pierwszy rzut oka też – przerwała, wpatrując się w notatki w zamyśleniu, i ostatecznie orzekła: – No dobrze, nie widziałam żebyś ściągał, więc widocznie zrobiłeś postępy. Czyżbym zaczynała mieć na ciebie dobry wpływ? Cieszę się.


Pani Milena istotnie przyczyniła się do zmiany moich priorytetów, ale raczej w inny sposób niż oczekiwała.


– Jestem pozytywnie zaskoczona. Na dzisiaj więc to koniec, choć, tak jak mówiłam, jeszcze cię nie opuszczę.


Korepetytorka umościła się wygodnie na kanapie i oddała się wertowaniu internetu na smartfonie. Wreszcie miałem szansę porozmawiać z nią o czymś innym niż matematyce. Nie wiedziałem tylko za bardzo jak zacząć.


– Obyło się dzisiaj bez zmniejszania – powiedziałem, w końcu.


– Słucham? Ach, no tak. Pierwszy raz. Może tak być zawsze jeśli będziesz się przykładał.


– Trochę się niezręcznie czuję, haha – w mało efektowny sposób próbowałem ukryć się za dwuznacznym humorem.


– To da się naprawić – powiedziała, oderwawszy się od telefonu i spojrzawszy mi się surowo przez dłuższy moment prosto w oczy.


Zarumieniłem się i, kierowany tym nagłym napływem ekscytacji, zapytałem, gubiąc się w słowach:


– Pani Mileno – nie wiem jak to powiedzieć – ale czy byłaby wobec tego możliwość… właśnie tego? To znaczy, żebym znowu był przez jakiś czas mały? Rozumie Pani, to dla mnie nowa perspektywa, tym bardziej intrygująca gdy nie jestem akurat w stresującej sytuacji…


O ile wcześniej wydawała się być raczej zirytowana zaczepkami, w miarę mojego monologu na jej twarzy pojawiało się zaciekawienie. Odłożyła na bok telefon i pozwoliła mi skończyć.


– Tego się nie spodziewałam – znów mnie zaskakujesz. Bardzo proszę! Nie żeby mi to robiło wielką różnicę. 


Jej przenikliwy wzrok wbił się znów w moje oczy, tym razem sięgając gdzieś głębiej, jakby mnie przeszywając i skupiając się na jakimś ukrytym przed zwykłym śmiertelnikiem przełączniku. Naszła mnie ochota by spytać się o źródło jej mocy czy chociaż ich sposób działania, ale coś czułem, że dostałbym w odpowiedzi tylko cichą dezaprobatę. Nie był to w każdym razie dobry moment na rozmowę, gdyż pani Milena zadziałała już swoje i zaczynałem maleć.


Miałem wrażenie jakbym spadał przez podłogę lub grzązł w ziemi; lub po prostu powoli siadał przed korepetytorką. Oddalał się ode mnie sufit i rosły ściany, a ja czułem się jak gdybym stopniowo koncentrował się w jednym punkcie niezależnie od własnej woli. Rozpłomieniłem się w barwach ekscytacji zmieszanej z lękiem, oddając się na przemian to oczarowaniu rosnącą w moich oczach panią Mileną, która powróciła już do przeglądania mediów społecznościowych, to obawom o to, jak małym ostatecznie się stanę. Cała ta sytuacja była dla mnie przecież jedną wielką niewiadomą. Nie znając dobrze grożących mi niebezpieczeństw, byłem skazany oprzeć się na zdrowym rozsądku korepetytorki i nadziei, że zwyczajnie nie opłaca się jej doprowadzić do nieszczęścia – to jest, o ile nie stanę jej intencjonalnie na drodze, tak, jak zdążyła mi to na początku wytłumaczyć.


Przestałem się zmniejszać dopiero wtedy, gdy zacząłem sięgać czubkiem głowy do kanapy – od spodu. Oznaczało to, że kolejny raz zmalałem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Świadomość, że to koniec – przynajmniej na razie – pozwoliła mi odnaleźć się w nowej sytuacji i pozbyć krępujących mnie obaw. Przytomnym już wzrokiem przyjrzałem się swojemu najbliższemu otoczeniu; powędrowałem oczami do piętrzącej się przede mną, ciemnej jak heban i potężnej jak sekwoja łydki i rozpłynąłem się w jej uwielbieniu. O ile ta wspierała się twardo o podłogę, druga wisiała swobodnie w powietrzu. Pani Milena założoną miała nogę na nogę i, zrzuciwszy wcześniej kapeć, ruszała delikatnie i mimowolnie nade mną odzianą w czarny nylon stopą. Jej spód jawił mi się jako ogromna aksamitna poduszka i nie pragnąłem nic więcej jak wtulić się nią całym ciałem i ocierać się bez końca, zatapiając się wśród połaci jej miękkiej, puchowej, pokrytej zmysłowym materiałem skóry. Dosięgnąć jej wzniesionej stopy było dla mnie niemożliwe, ale sam ten widok i poczucie, że mogę choćby spróbować; że oto pojawiła się przede mną okazja być może znów doznać jej ubóstwionego ciała i jej jednowładczej osoby, może tym razem w pełnym oddaniu, bez trzymanki… Napawał mnie ten moment sensem i nadzieją – na tyle, że tylko stałem i się nim upajałem, bojąc się wyczerpać perspektywy i obrócić je w przeszłość; chcąc ciągle mieć je przed sobą.


Z kryzysu decyzyjności wyrwała mnie sama pani Milena, która odwróciła założenie nóg, zrzucając w tym procesie drugi kapeć. Jej zdecydowane ruchy nie wyglądały na rzeczywiste; łatwość, z jaką wprawiała w ruch i zatrzymywała coś tak masywnego była dla mnie nie do wyobrażenia. Gdy znów obrała stabilną pozycję siedzącą, udałem się w stronę tej stopy, która uprzednio zwisała, teraz zaś spoczywała na przygniecionym kapciu. Widząc jak perfekcyjnie jest gładka, nie mogłem się oprzeć położenia na niej dłoni. Pani Milena musiała to poczuć; drgnęła, a to z kolei wtórnie wystraszyło i mnie. Nie zmieniając położenia nóg, nachyliła się by zbadać przyczynę łaskotek. Wstydziłem się spojrzeć jej w oczy; nie wstydziłem się natomiast, co dziwne, schować – wiedząc, że mnie obserwuje – w tym właśnie kapciu, który leżał przyduszony, z odsłoniętym jedynie malutkim, prowadzącym do wnętrza fałdem, przez który zmieścić się mógł tylko palec – lub ktoś mojej postury. Robiłem coś, udając, że to nie robię, z pełną wiedzą, że nikogo tym nie oszukuje. To chyba flirt.


Wewnątrz było zaskakująco jasno, dzięki cienkości i kolorowi materiału. Był on jednak na tyle niskiej jakości, że już dopiero po kilku użyciach zaczął się w jednych miejscach mechacić, w drugich – zbijać w płaską i twardą powierzchnię. Czułem się jak wtedy, gdy byłem mały (w sensie wieku!) i wchodziłem pod ogromną dla mnie kołdrę. Nie miałem okazji pobyć tam dłużej sam, gdyż wkrótce dołączyła do mnie stopa pani Mileny, na której to terytorium przecież wtargnąłem. Trudno powiedzieć, co myślała korepetytorka w trakcie całej tej sytuacji; postanowiłem się więc nad tym nie zastanawiać i skupiłem się na czynach, nie słowach, pozostając w nadziei, że i tak dojdziemy do porozumienia.


Czerń zbliżających się do mnie rajstop stopniowo zdominowała mój widok. Pani Milena wydawała się obchodzić ze mną delikatnie, ale jasne było, że ma na celu uwięzić mnie wewnątrz kapcia. Dobrze się składało; wszedłem do niego z tą właśnie nadzieją. Jej duży palec dotknął mnie z niemałym impetem, a ja w odpowiedzi położyłem dłoń na jego paznokciu, prześwitującym przez materiał, ale na tyle przyciętym, by go nie dziurawić. Gdyby zażyczyła sobie tego pani Milena, dołożyłbym wszelkich swoich starań by namalować na nim coś estetycznego; teraz jednak, gdy chciałem jedynie wtulić się w jej miękką stopę i pogrążyć się w jej czułym objęciu, jego twardość nie zachęcała do kontaktu. Uznałem, że najlepiej będzie się położyć. Musiała to wyczuć korepetytorka, gdyż jej palce z pewną dozą delikatności przesunęły się nade mną aż nie schwytały mnie w niewymagającym z jej strony żadnego wysiłku uścisku.


W prawie całkowitej ciemności jej kapcia i przy wytłumionym dźwięku, otoczony kruczo strojonym, bezpiecznym, pełnym witalności i osobowości, żywym, ciepłym, kobiecym ciałem opuszków, poduszek i ruchliwych ścięgien i kostek palców stóp mojej korepetytorki straciłem poczucie przestrzeni, a później również i rachubę czasu. Mój świat skurczył się do tych kilku centymetrów kwadratowych i zamienił się w jeden wielki akt wszechogarniającego, zmysłowego, intymnego wręcz tulenia. Chciałem tam zostać na zawsze, nigdzie się nie ruszać, jeśli trzeba – być jeszcze mniejszym i żyć u jej stóp jak mikroskopijny pupilek. Zatracałem tak własną jednostkowość i łączyłem się z nią ciałem i umysłem. Dla Pani Mileny zaś moja obecność zdążyła się już stać powszednim doznaniem, czymś, do czego się przyzwyczaiła i czym nie zaprzątała swych myśli. Do jej repertuaru mimowolnych ruchów dołączyła zabawa tym obcym obiektem w postaci mojego ciała; lekkie, kontrolowane jeszcze drgania palców z czasem przerodziły się w ich niezamierzone ściski i rozprostowania. Dla mnie ich skutki były trudne do przeoczenia. Nie żebym narzekał; wręcz przeciwnie – im intensywniejszym pieszczotom byłem poddawany, tym bardziej pragnąłem, by w trakcie kolejnych jeszcze trudniej móc oddychać, jeszcze bardziej się zbliżyć, jeszcze głębiej zanurzyć się w odurzających kształtach jej opiekuńczej stopy.


Spełniło się moje pragnienie; jeden jej uścisk trwał szczególnie długo i objął mnie w sposób tak przytłaczający, że zostałem zupełnie unieruchomiony, z rękami podwiniętymi i przyciśniętymi do klatki piersiowej, z twarzą wtuloną gdzieś pod jej dużym palcem, z niemożliwą do zignorowania potrzebą naciągnięcia w odzewie mięśni ciała, całego ciała, i nie zauważyłem nawet jak zaczyna się nieodwracalne, jak rozpływam się wśród jej rajstop i skóry, i widzę jakby z trzeciej osoby jak pani Milena nie poświęca całemu zajściu nawet krzty swojej uwagi, która zarezerwowaną ma przecież dla wyższych celów, i staję się byle kruszynką dla niej do rozdeptania, i ogarnia mnie poczucie spełnienia i szczęścia ze znalezienia swojego miejsca na świecie, i wracam po tym wzniesieniu na ziemię, z lekką kontuzją, z poczochranymi, posklejanymi włosami i na pustych płucach, ale na tyle rozpieszczany jeszcze kobiecym dotykiem i zapachem, by nie grzmotnąć o zwyczajną rzeczywistość, lecz przejść w błogi półsen.

Chapter 4 by Ponski

Zbliżający się koniec wizyty pani Mileny obwieszczony został moją eksmisją z kapcia, co nie przyszło mi bez emocjonalnego trudu, gdyż zdążyłem się już w nim zadomowić. Pani Milena uchwyciła mnie, zaciskając odpowiednio palce stopy wokół mojego ciała, i odłożyła bezpiecznie, choć ze zrozumiałą niezręcznością, na podłogę. Odzwyczaiłem się od światła lamp, przez co z trudem przychodziło mi powstrzymywanie się od mrużenia oczu; niemniej jednak próbowałem, chcąc jak najszybciej ujrzeć twarz korepetytorki i odczytać jej emocje i nastawienie.


Nie było to potrzebne. Zwróciła się do mnie sama, bezpośrednio i bez przekory:


– Gdybym wiedziała wcześniej o twoim zamiłowaniu do bycia zmniejszanym – czy może chodzi konkretnie o moje stopy? – nie zaczynałabym od kar. Może czas na zmianę podejścia. Co na to powiesz? – pochyliła się ku mnie, nadal leżącemu na podłodze. – Jeśli będziesz się dobrze uczył, przynosił do domu same piątki i dawał mi wymierne wyniki, które będę mogła pokazać twojej mamie, drugą połowę naszych zajęć pozwolę ci spędzić u moich stóp. Albo w innym, równie odpowiednim miejscu.


Wyciągnęła ku mnie palec wskazujący i pogłaskała mnie możliwie delikatnie po rozczochranych już nieźle włosach. Zaczęła zbierać się do wyjścia, nie zapominając oczywiście o przywróceniu mi oryginalnego rozmiaru. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem, ale tym razem nie opuściła mnie bez pożegnania. Zwykłe “do zobaczenia”, a jak wiele okazało się dla mnie znaczyć.


Kolejne wizyty korepetytorki odbywały się już wedle nowego schematu. Oboje staraliśmy się w miarę możliwości wywiązywać ze swoich ustaleń, co w moim przypadku oznaczało regularną naukę i rozwiązywanie zadań maturalnych, zaś w przypadku pani Mileny – sporadyczne szykowanie i sprawdzanie zadań oraz pamiętanie, by nie wstawać zbyt gwałtownie jeśli trzyma mnie akurat pod stopą.


Poniedziałki i piątki szybko stały się moimi ulubionymi dniami tygodnia. Zmieniło się nawet osobiste podejście korepetytorki do mnie; poczułem wręcz, że z biegiem czasu zaczyna darzyć mnie sympatią. Nawet jeśli zdarzyło się, że w jakiś sposób zawiodłem i z uniesień pośród wdzięków jej pachnącego pięknem i przygodą ciała tego dnia były nici, poświęcała czas, by na spokojnie poprowadzić mnie przez trudniejsze zagadnienie, i tak mnie na ten czas zmniejszając – choć nie na tyle, bym miał problemy z odczytywaniem jej zapisków. To chyba najbardziej przypominało tradycyjne korepetycje… jeśli przymknąć oko na różnice we wzroście i to, że siedziałem nie obok niej jak człowiek, lecz na samym biurku, wśród przyborów szkolnych i szeleszczących kartek.


Pani Milena z każdą wizytą gwarantowała mi inne przeżycia, wszystkie równie pozytywnie emocjonujące. Nie musieliśmy dużo dyskutować; nasze rytuały same wychodziły jakoś naturalnie. Zastanawiałem się czasami, czy i ja nie jestem dla swojej korepetytorki źródłem przyjemności lub chociaż frajdy. Inaczej czemu by się na to wszystko godziła? Być może byłem pierwszym dla niej delikwentem, którego nie trzeba przymuszać mniej lub bardziej nieprzyjemnymi sposobami do uczestnictwa w tych wielowymiarowych harcach.


Jej stopy zafascynowały mnie najbardziej. Opanowały moją wyobraźnię odkąd tylko pierwszy raz się wtedy pod nimi znalazłem i były dla mnie jak para aniołów, przez które mogłem pogańsko adorować tę syrenią enigmę, jaką była dla mnie pani Milena. Lgnąłem do nich gdy tylko mogłem, przez co w kilka tygodni od dnia zmiany formuły korepetycji poznałem je od wszystkich stron i w każdym calu, otulone rajstopami i bose, nieskazitelne i znające lepsze, mniej zabiegane dni. Czasami oddawałem się jedynie przyjemnościom zmysłowym, podczas gdy pani Milena pochłonięta była swoimi sprawami; w inne dni oboje aktywnie braliśmy udział w zabawach. Spędzałem więc czas w sprawdzonym objęciu nylonu wewnątrz znoszonego kapcia; lub wewnątrz samych rajstop, składając pocałunki na jej nagiej, delikatnej skórze podeszw stóp; lub oferując jej masaż, co pozwalało mi oglądać jej stopy w całej ich okazałości, rozjaśnione światłem lampy, ale miało jakikolwiek sens tylko jeśli nadany mi rozmiar nie uniemożliwiał mi dosięgnięcia skierowanych w górę palców; lub rzucając jej wyzwanie i dając z siebie wszystko, by zdołać rozśmieszyć ją łaskotkami; lub przemierzając jako mikroskopijny wędrowiec nieopisywalnie rozległe i bezkresne krainy na spodzie jej ułożonej na udzie, wierzchem do dołu stopy, pod jej czujnym i opiekuńczym okiem; lub znów trzymany u nogi przez jakiś materiał, ale do tego jeszcze zaraz przy kaloryferze, co było dla mnie niczym bycie zamkniętym w saunie przez lubującą się w figlach, lekkomyślną koleżankę; lub – jeśli byliśmy jedynymi osobami w domu – wewnątrz jej wyjściowego obuwia, w szczególności czarnych conversów, w których zaczęła od pewnego dnia przychodzić i które zwykła nosić na bose stopy.


Były jednak i dni, które mijały mi na innym zajęciu niż jakimkolwiek związanym z nogami pani Mileny. Jak wiele czułości okazać może sama dłoń! Gdy bawiła się mną delikatnie swoimi ruchliwymi palcami, z których każdy z osobna zdawał się być zupełnie niezależnym od pozostałych, czułem się jak gdybym był jej zwierzątkiem domowym, szczurkiem lub innym małym gryzoniem, traktującym swoją panią jak plac zabaw. Udało mi się nawet spełnić artystycznie, malując jej paznokcie, choć nie zrobiłem tego w miejscu, które wcześniej miałem na oku, lecz u bardziej przyjaznej dla szybszego schnięcia farby dłoni. Nie był to jedyny raz, gdy choć trochę mogłem się zrewanżować dobrym uczynkiem; wyraźną przyjemność korepetytorce sprawiłem też, wyręczając ją w podawaniu sobie orzeszków z paczki do ust. Wiążę się z tym pewien… incydent; narzekając na uniemożliwiający mi poczęstowanie się nią rozmiar przekąski, nie sądziłem, że zostanę uraczony czymś o poziomie intymności porównywalnym do francuskiego pocałunku. Pani Milena gryzła chwilę przyniesiony jej przeze mnie orzeszek, po czym otworzyła usta, wystawiła język i zachęciła mnie gestem do poczęstowania się. W normalnych warunkach uznałbym to za obleśnie… ale to nie były przecież normalne warunki. Wzięcie jedzenia do ręki byłoby niehigieniczne; zrobiłem więc to ustami. Sam orzeszek był niczego sobie, najbardziej jednak roznamiętniło mnie poznanie smaku jej ust. Czułem się trochę jak jakieś pisklę, co – jak większość rzeczy, które robiłem z panią Mileną – było jednocześnie strasznie degradujące i oszałamiająco ekscytujące. Wraz z tym zbliżeniem zaczęła częściej mi pozwalać na dotykanie swojej twarzy; był to przywilej, któremu z chęcią się oddawałem.


Tak właśnie mijały mi jakieś dwa kwartały, aż nie zaskoczył mnie jak zima drogowców koniec roku szkolnego. Nadchodzącą przerwa wakacyjna stała się dla mnie problemem. Gdybym jeszcze miał słabe oceny, może mama "skazałaby" mnie na korepetycje w wakacje, ale za sprawą pani Mileny wybiłem się na prowadzenie wśród kolegów i koleżanek pod względem matematycznych wyników. Została mi jeszcze, owszem, klasa maturalna, lecz również i potrzeba uczęszczania na płatne przecież dodatkowe lekcje w przyszłym roku postawiona była pod znakiem zapytania.


Poruszyłem ten temat na jednym z ostatnich spotkań, dając korepetytorce do zrozumienia, jak bardzo nie chcę się z nią jeszcze rozstawać.


– Nie chciałbyś może wziąć udziału w specjalnym obozie letnim dla zmniejszonej młodzieży? – spytała się, zupełnie poważnie, po dłuższej chwili zastanowienia.


– Jak to? Coś takiego istnieje? – nie do końca rozumiałem.


– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się, zadowolona z udanej podpuchy – ale mogłabym podsunąć twoim rodzicom sam pomysł obozu, który rzekomo polecam. Myśleliby, że wysyłają cię do jakiejś harcówki, a tak naprawdę wzięłabym cię na ten czas ze sobą na mój osobisty urlop. Oczywiście w rozmiarze kieszonkowym.


Zmieszałem się i zarumieniłem. Było mi niesamowicie miło, że sama wyszła z taką inicjatywą – w końcu nie musiała tego robić.


– O ja, byłoby fantastycznie! – ekscytacja uniemożliwiła mi bardziej konstruktywną odpowiedź. – Mogę jechać nawet i zaraz.


– Wiedziałam, że się ucieszysz. Teraz pozostaje przekonać twoją mamę.





Spotkaliśmy się na dworcu. Była stosunkowo wczesna godzina i promienie słońca nie dawały jeszcze tak w kość, ale i tak plecy miałem całe mokre za sprawą ciężkiego, uszykowanego na dwutygodniowy wyjazd plecaka.


– Gotowy?


Pani Milena ubrana była w letnią sukienkę; na włosach miała ciemne okulary, a na nogach – te fajne, czarne conversy. Na jej widok uśmiech sam wstąpił na moją twarz.


– A pani walizki?


– Mam je tutaj – odpowiedziała i poklepała się po torebce. – Twój bagaż też za moment tam włożę.


– Trzeba będzie jeszcze kupić bilety.


– Ja swój już mam.


– A ja?


– Nikoś, po co ci bilet? Powiedz mi lepiej: w którym bucie wolisz jechać?

This story archived at http://www.giantessworld.net/viewstory.php?sid=12191