- Text Size +
Author's Chapter Notes:

Tradycyjna przyjemność upalnych dni w nowej odsłonie.

– Niech mnie, cóż za żar. A to dopiero początek – Katarzyna zdjęła kapelusz by się nim powachlować, ale zaraz go z powrotem ubrała, czując na włosach gorąc słońca w zenicie.


– Co zrobisz? Nie można było tego tak zostawić. Przynajmniej to koniec na ten tydzień.


– Weekend spędzam przed wiatrakiem. Nie mogę myśleć w taką pogodę.


Obcasy kobiet głucho stukały w wysuszoną kostkę brukową. Wśród pokrytych pyłem budynków Starego Miasta z trudem zauważyć można było żywą duszę – poza domem znaleźli się teraz jedynie szaleńcy i nieszczęśnicy. A przynajmniej takie wrażenie miała Katarzyna. Marzyła jej się ucieczka na daleką północ, ale na razie musiała się zadowolić sztucznymi oazami klimatyzowanych budynków i miejskich środków transportu, utrzymywanymi w komfortowej temperaturze dzięki jakże aroganckiej ludzkiej myśli technicznej.


– Może zahaczymy po drodze o jakąś Żabkę? Kupiłabym sobie coś zimnego do picia.


– A nie wolałabyś przejść się na Plac Wolności? Uruchomili tam stoisko z lodami. Zazwyczaj kolejka jest dłuższa niż przy Okrąglaku, ale wątpię żeby dzisiaj ktokolwiek tam stał. 


– Czemu nie! Byle nie były zbyt drogie.


– Nie powinny być. Poza tym mam zniżkę w apce.


Plac Wolności był zupełnie pusty; to znaczy, nie licząc wypłowiałych plansz jakiejś wystawy fotograficznej, pozbawionej w połowie wody fontanny oraz pokaźnych rozmiarów, zaparkowanej we wschodniej części przyczepy gastronomicznej. Zupełnie pusty więc w sensie: bez żywej duszy. Z daleka nie było widać, czy stoisko jest otwarte; trzeba było podejść.


Agatę i Katarzynę przywitała siedząca głęboko wewnątrz przyczepy i oddana przeglądaniu Instagrama młoda kobieta, zaskoczona nieco przybyciem klienteli. 


– Słucham panie? – spytała, może nieco zbyt szorstko, odrywając się od telefonu.


– Dzień dobry, chciałybyśmy… – Agata zorientowała się, że zapomniała zastanowić się nad swoim wyborem. – Kasiu, na co masz ochotę?


Katarzynę przytłoczyła nieco szeroka dostępność smaków, zdecydowała się więc na niezawodną wanilię.


– Ja wezmę słony karmel. I pistację, po jednej kulce.


– A dla pani ile gałek?


– Też dwie, poproszę – odpowiedziała Katarzyna.


– Życzą sobie panie jakieś dodatki; polewy, posypki?


Katarzyna już chciała odmówić, ale przed pochopną decyzją powstrzymała ją towarzyszka.


– Może zmienisz zdanie po zobaczeniu oferty. To jedyna taka lodziarnia w mieście.


Koleżanka Agaty spojrzała się na nią pytająco.


– No dobrze. To co jest w ofercie?


– Oprócz standardowych posypek i polew, które widać na ladzie, dostępny jest także topping hitotachi. Jak sama nazwa wskazuje, wywodzi się z Japonii, ale produkowany jest lokalnie.


– I z czego się składa?


– Najprościej rzecz ujmując, z mikroskopijnych, hodowanych w specjalnych warunkach, jadalnych ludzi.


Katarzyna zaskoczyła się i onieśmieliła. Nigdy wcześniej nie słyszała o czymś takim i uznałaby to za żart, gdyby nie poważna mina sprzedawczyni. Ale tak ostentacyjne złamanie pewnego tabu zupełnie przebiło jej społeczną barierę moralności. Sprzedawczyni postawiła ją przed faktem dokonanym i zasiała w niej ziarno dysydenckiego egocentryzmu. Bo skoro sprzedają… to jak złe byłoby kupić?


– Ludzi? – Katarzyna poprosiła o rozwinięcie tematu.


– Ludzi, nie ludzi; przypominają ludzi, ale są zupełnie malutcy. Nie zbierają ich z ulicy, tylko hodują w terrariach. Czyli tak, jakbyś jadła, nie wiem, krewetki. To nie są prawdziwi ludzie – wtrąciła się Agata.


– Jadłaś je… ich? już?


– Tak, miałam okazję spróbować jak byłam w Paryżu. Wiesz, na tej podróży służbowej w zeszłym roku.


– Och – przytaknęła i podniosła brwi Katarzyna.


"Moja koleżanka je ludzi?!”, myślała. Ale znów miejsce “Jak może?!” zastępowało “To czemu nie i ja?”


– To co, bierzesz? 


– No dobrze – odpowiedziała Katarzyna, impulsywnie dokonując wyboru przed jego ostateczną wyceną moralną.


– Super! To ja poproszę porcję kobiet w dowolnym wieku – Agata zwróciła się do sprzedawczyni.


– To tak można? W sensie: wybierać płeć i wiek?


– A jak. Kogo bierzesz?


No nie, no, nie powinna. Już przesadza. Jak tak można? Powinno jej być głupio. Co o niej pomyślą gdy… A zresztą, co za różnica. Na spróbowanie. Jest legalne, czyli może. Jeśli chce.


– Jeśli można, to miałabym ochotę na chłopaków. To znaczy – młodych mężczyzn.


– Tak myślałam, że ich weźmiesz. 


– A to dlaczego?


– Bo to był mój wybór w Paryżu.


Sprzedawczyni zaczesała włosy dłonią za uszy i, ubrawszy jednorazowe rękawiczki, przeszła do realizacji zamówienia. Przygotowała odpowiednie fiolki z jakże luksusową posypką – wyjmując je ze specjalnego, markowego pojemnika – i odłożyła je tymczasowo na ladę by móc nałożyć do rożków porcje lodów. Katarzyna skupiła wzrok na uszykowanym hitotachi i zobaczyła, że rzeczywiście składa się z ułożonych jedna na drugiej, jakby zawieszonych na niewidzialnej strukturze, setek mikroskopijnych, nagich istot ludzkich. Gdyby nie były nadal żywe, być może starczyłoby wsypać ich ciałka do fiolki niczym wiórki kokosowe; cała sztuka jednak obejść się z należytą finezją. Oznakowanie porcji pomagało je od siebie odróżnić – Katarzyna sama przekonała się jakie wyzwanie stanowi wizualne jedynie rozpoznanie płci. Nie żeby to w jakiś sposób obniżało doznania smakowe – gdyby nie był ważny aspekt psychologiczny, równie wysoką popularnością cieszyłaby się posypka z czekolady czy czegokolwiek innego w samym tylko kształcie człowieka.


Gdy ta bardziej tradycyjna część zamówienia była już gotowa, sprzedawczyni odkręciła fiolki i przeszła do dekorowania mrożonego deseru. Mleczną powierzchnię równomiernie zapełniły osobowe drobinki, powoli się w niej zatapiające. Ich zdezorientowane ruchy nie wprawiały Katarzyny w obrzydzenie, lecz ekscytowały ją jako dowody ich żywotności. Byli jacyś… estetyczni, wręcz atrakcyjni; gdyby byli jej wzrostu i spotkali ją w sobotni wieczór, być może nie musieliby szczególnie nalegać na pocałunek. Zarumieniła się na myśl, że ma przed sobą tyle pięknych, unikalnych istnień, w całości oddanych właśnie jej. Czuła się trochę jak gdyby nadal chodziła do szkoły i nagle stała się obiektem zainteresowań wszystkich chłopaków, ich całym światem.


– Bardzo proszę – sprzedawczyni podała klientkom rożki. – To będzie…


Cena deseru przeraziła Katarzynę; nigdy wcześniej nie jadła tak drogich lodów. Agata wyjęła jednak z kieszeni telefon i wyświetliła na nim kod QR, oznajmiając, że upoważnia on ją do skorzystania z promocji “kup jeden, a drugi otrzymasz za darmo”.


– Na mój koszt! I tak nie zjadłabym dwóch za jednym razem.


Katarzyna z początku kurtuazyjnie protestowała, ale wizja samego choćby podziału rachunku i tak kuła ją w portfel. Szybko przeszła więc do wyrażenia wdzięczności za poczęstunek. Koleżanki odebrały rożki i usiadły na pobliskiej ławce, zostawiając niewzruszoną sprzedawczynię sam na sam ze smartfonem.


Pod rozżarzonym słońcem lody już zaczynały topnieć i groziły zabrudzeniem dłoni lub kapnięciem na ubranie. Szybkim ruchem języka Agata zapobiegła sformowaniu się strużki, chwytając jednocześnie kilka maleńkich kobiet. Po chwili zniknęły, zapieczętowane za spragnionymi wargami ich kolosalnej właścicielki. Zauważając utkwione w niej spojrzenie koleżanki, pozytywnie skomentowała swój zakup i zachęciła ją do jedzenia.


Katarzyna nieśmiało przejechała językiem po waniliowym deserze, zbierając nim kilku chłopaków. Wytarła go degustacyjnie o wargi, rozprowadzając po nich zdobyczne osóbki. Zabrała je następnie do wnętrza ust. Zaciekawiony język ugościł je i podporządkował własnej woli; małe ciałka stały się obiektem badań Katarzyny i źródłem przyjemności z nowego, niecodziennego doświadczenia. Łatwość, z jaką była w stanie rozróżnić dotykiem języka poszczególne części ciała przetarganych po policzkach i podniebieniu delikwentów zaskoczyła ją samą. Zadręczała ich instrumentalnie – tak, jak zwykła bawić się landrynkami – aż nie zgubiła ich gdzieś pod dolną wargą.


Po kolejny kęs zimnego deseru sięgnęła bardziej łapczywie. Zatopiła w nim usta, porywając za jednym razem kilkadziesiąt istnień, kilka zaś wtłaczając nieumyślnie w rozpuszczające się lody. Oderwany kawałek topniał w jej ustach i mieszał się ze śliną. Z zamkniętymi oczami rozkoszowała się i skupiała na doznaniach języka, którym miotała na wszystkie strony tuziny mikroskopijnych młodych mężczyzn uwięzionych w jej ustach. Część z nich przyciskana była do zębów, inni zaś ginęli gdzieś w policzkach lub powoli tonęli w jej ślinie. Czuła jak pożądliwe objęcia jej języka wyciskają z nich ducha, chwytają ich i nie puszczają, mówią każdemu "siedź i nigdzie się nie ruszaj, jesteś mój". Nie była jednak w stanie przypilnować wszystkich; kilku udało się zaklinować w jakimś bezpieczniejszym miejscu i przetrwać – lub chociaż pozostać w miejscu – aż nie zostali wypluci przez Katarzynę przy wieczornym myciu zębów.


Poczuła z tyłu gardła zbierającą się ślinę i odruchowo przełknęła. Zaskoczyło ją to i podekscytowało. Oczami wyobraźni zobaczyła wszystkich tych słodkich – do schrupania – chłopców wędrujących właśnie przez jej przełyk; tych, którzy choćby ze wszystkich sił próbowali, już jej nie opuszczą, nie wydostaną się; zostaną z nią na zawsze, oddając jej być może część swojej młodości.


Zasmakowawszy w zajadaniu się miniaturowymi panami, resztę z nich Katarzyna starała się rozłożyć w czasie by starczyli jej na jak najdłużej. Liznęła wierzch swojego deseru i znów zebrała gromadę jegomościów; pomyślała, że gdyby nie różnica we wzroście, mogłaby być ich matką, co znów ja podekscytowało. Obróciła się ku koleżance z wyciągniętym na pokaz językiem, do którego przylepione lodami były ledwo widoczne małe ciałka. Widząc wygłupy koleżanki, Agata powtórzyła jej ruchy, na swoim ukazując własne rówieśniczki. Całe swoje życie czekały one nieświadomie na ten moment – aż połknie je zmęczona pracą i gorącem, wkraczającą w średni wiek pracownica poznańskiego biura.


Gdy Katarzyna podziwiała łatwość z jaką koleżanka podporządkowuje sobie – zwyczajnej sobie, sobie jakże prawdziwej i nieidealnej – tyle istnień, uwadze jej uszedł moment ucieczki jednego z małych delikwentów; skapał on bowiem wraz z jej śliną gdzieś na chodnik. Widząc to, koleżanki roześmiały się i zaraz schowały języki by nie dopuścić do zmarnowania cennego delikatesu.


Japoński przysmak szybko przypadł Katarzynie do gustu. Same lody również – pierwsza klasa.




c

i

e

m

n

o

otępiały i przytłumiony

OCZY DŹGNIĘTE ROZBŁYSKIEM

zbiera mnie, bierze na wolność

ogromna nieznajoma / dziękuję

jak dużo / dokąd / o

JAK ZIMNO

o jak ZIMNO i lepko

o jak grzęznę / o

wielka pani, sam nie dam rady

proszę, użycz trochę ciepła / twój oddech

twój oddech / dziękuję

czerwone usta / na chwilę / ogrzać się

dziękuję

wielka pani

wypuść już

proszę

nadal tu jestem

czy mnie słyszysz?




Kończąc deser, Katarzyna pomyślała, że gdyby wybrała smak czekoladowy, lepiej widziałaby posypkę na tle lodów. Do zapamiętania następny raz. Zastanowiła się też, czy możliwe byłoby kupić sama fiolkę, bez lodów. Jeśli chciałaby się – powiedzmy – pobawić.


Słoneczny żar nadal dawał koleżankom z pracy w kość. W szczególnym dyskomforcie znalazł się jednak pewien przylepiony do dolnej wargi Katarzyny delikwent. Zauważyła go dopiero po powrocie do domu, gdy myła przy lustrze ręce.

You must login (register) to review.