- Text Size +
Author's Chapter Notes:

Marzenia dzienne; prozą lub wierszem.

sizevision_0

a thing is what one makes of it

no form exists in vacuum

a grain of sand at random picked

with meaning by a mind endowed

gleams softly from the heap


sizevision_1

Czeka na mnie zawsze za dnia na skrzyżowaniu. W jednej z dłoni, tej opartej o udo, trzyma podkładkę z klipsem, za której twardą oprawą skryty jest plik dokumentów; w palcach drugiej tańczy jej długopis. Jeszcze przed chwilą coś notowała, teraz jedynie obserwuje uliczny ruch. Za siedzisko robi jej budynek mieszkalny - niestrzelisty, rozciągnięty blok o prostym kształcie i elewacji. Jej nogi są skrzyżowane; prawą sięga ku ziemi, lewa wisi wysoko nad jezdnią i trawnikami. Nie odstając nigdy charakterem ubioru od zajętych własnymi wędrówkami przechodniów, swoim stylem i estetyką dopełnia krajobraz miasta o każdej z pór roku. Jej głos owiany jest tajemnicą; nie było mi dane kiedykolwiek go usłyszeć. Miewam czasem wrażenie, że patrzy się z czułym uśmiechem wprost na mnie, jak gdyby przesyłając pozdrowienia. Pomachałbym jej, ale nie chcę przeszkadzać - i trochę się wstydzę.

Choć nigdy nie będzie mi dane jej tego przekazać, postać tej wielkiej pani - oddanej swej pracy badaczki znad budynku przy skrzyżowaniu - jawi mi się i świeci niczym latarnia morska. Gdy ku niej spoglądam, będąc w codziennej podróży, otwiera się przede mną zupełnie nowa, rześka jak niebo robiące jej za tło przestrzeń; przestrzeń, w której właśnie za sprawą tak szczerej i dosadnie zarysowanej niemożności kontaktu czuję prawdziwą bliskość. Na nic więcej nie mogę liczyć - skupiam się więc na tym, co już jest. Łączę się z nią przez chwilę w zrozumieniu dla nieubłagalnej, przenikającej fundamenty życia samotności i widzę ją teraz jakby jeszcze wznioślejszą.

Jej spokojne, sporadyczne ruchy kontrastują ze zgiełkiem ulic i bardziej niż przyziemnemu światu odpowiadają chmurom. W swojej wielkości wydaje się być wyjątkowo lekką: gdyby wstała i zrobiła kilka kroków, nikomu nie stanęłaby na drodze; pod jej butem nie znalazłby się żaden samochód lub przechodzień. Byłaby jak wiatr doniosła i oczywista, a jej wędrówki - rutynowo wszechogarniające zmysły, jak przelot odrzutowca. Nie wstaje jednak; budynek wyglądałby bez niej przecież pusto, a żadne inne miejsce tak do niej nie pasuje. Posyłam jej pożegnalne spojrzenie i wsiadam do autobusu. Jutro znów zobaczę ją na skrzyżowaniu.


sizevision_2

Pani majster rozjaśnia swym uśmiechem cały plac budowy.

Pół miasta by jeszcze leżało odłogiem gdyby nie jej pomoc. Nawet gdy ciężar największego trudu znowu spoczywa na jej barkach, to ona przoduje w wigorze i radości ducha; i tym właśnie zagrzewa całą resztę załogi do rzetelnej pracy. Za jej sprawą codzienne obowiązki stają się jakoś bardziej znośne, a szary, jałowy świat nabiera żywego koloru. Tak łatwo jest rozstać się przy niej ze swym marudnym podejściem. Dla niej samej chce się wcześnie wstawać i przychodzić do pracy - nawet wtedy, gdy dokucza pogoda - bo dni, w których pani majster nie można uchylić kasku wydają się jakieś puste i nierozpoczęte.

Zbliża się transport stalowych kształtowników; podjeżdża, parkuje z wolna ciężarówka. Pani majster dostrzegła, jak jedzie już z daleka i od dłuższego czasu miała ją na oku. Teraz czeka w gotowości, by pokwitować dostawę. Kierowca, tymczasem, zostawia silnik na chodzie, bo wie, że rozładunek potrwa tylko chwilę. Na dźwięk klaksonu przodowniczka zabiera się do pracy; obejmuje ramionami metalowe pale i wznosi je wysoko nad ziemię, jak gdyby zbierała w lesie chrust na ognisko. Przemierzywszy z nimi pół długości placu, odkłada je ostrożnie w odpowiednie miejsce. Jej starannie wyważone kroki zostawiły po sobie znajome na budowie ślady, choć tym, co nie z góry na nie patrzą, lecz z poziomu gruntu, łatwo je pomylić z wgłębieniami żłobionymi przez ciężkie koparki czy żurawie. Nie bez powodu więc panuje przekonanie, że gdy wymaga akurat tego sytuacja, żadna maszyna nie ubije tak dobrze ziemi jak sama pani majster. Gdyby musiała, mogłaby to robić i boso, jednak ma na to zadanie specjalnie zmontowane obuwie: podobne parze rzecznych barek metalowe chodaki, jakby część rycerskiej zbroi.

Nie jest jej straszna żadna ciężka praca: i cement wymiesza - lepiej niż betoniarka; i ziemię do głębi przekopie przed stawianiem fundamentów; i wzniesie na wysokie piętro materiały lub współpracowników; a gdy ktoś zagrodzi nieumyślnie swoim pojazdem wjazd na budowę, delikatnie go przeniesie w odpowiednie miejsce, oszczędzając tym samym właścicielowi nieprzyjemnych kosztów.

Krokiem pełnym wdzięku - za sprawą jej tytanich rozmiarów jedynie intensywniejszego - i z uniesionym w górę kciukiem, pani majster kończy swoją zmianę.


sizevision_3

Widać to po niej. Widać, że nie miałaby oporów. Pierwsza wręcz zachwalałaby wszystkim swoim psiapsiółom nowe trendy, produkty i odkrycia, te właśnie, którym nie mogła się oprzeć i które wypróbowała i z których skorzystała - i było warto bo dały jej to, czego szukała, wzbogaciły jej w jakiś sposób życie i zbliżyły ją do natury, a ci krytycy, hejterzy nie wiedzą, o czym mówią, powinni się douczyć, poświęcić choć chwilę na przyjrzenie się sprawie, przecież na YouTube wystarczy wpisać krótką frazę, obalamy mity, otwórz choć trochę umysł, wszystko to jest normalne, ekologiczne i bez chemii, a jakie wyzwalające, walczę że stereotypami swoją drogą polajkujcie proszę szybko zdjęcie bo biorę udział w konkursie rozdają darmowe próbki punkty wejściówki kupony

Nie byłoby potrzebne w każdym razie długo ją przekonywać. Tak, być może z początku nie byłaby do końca pewna, nie sięgałaby od razu po pełen zestaw, jedynie po mały kawałek, taki na spróbowanie, pro forma, żeby nie psuć innym zabawy, żeby nie zmarnować jedynej okazji przecież życie jest krótkie - czyż nie warto samemu się przekonać i wyrobić własne zdanie, tak bez zobowiązań, bez uprzedzeń, nikt z nas nie jest święty, wszystko dla ludzi! i tak jakoś wyszło. Tak jakoś wyszło, że w sumie to nic złego; i raz na jakiś czas: czemu nie? A zresztą kto jej będzie mówił jak ma żyć? Jeśli ma ochotę codziennie, to będzie codziennie.

Minęły lata. Widujesz ją teraz w pracy; przyzwyczaiła się, znalazła swoją nową rutynę. Już bez ceremoniałów oddaje się temu, co kiedyś byłoby dla niej nie do pomyślenia. Pozwala sobie, nawet się nad tym nie zastanawiając. Rozważania ma przecież od dawna za sobą; nie ma sensu do nich wracać. Nie rozpieszcza już siebie i nie delektuje się chwilą - stara się zwyczajnie sprostać własnym wymogom; potrzebom; oczekiwaniom. Załatwić to; zrobić to; zaliczyć. Odhaczyć. Bo taka po prostu jest, takim życiem żyje; w tym się odnalazła. Sam widzisz, jakże łatwo utrwala się rutyna, jakże łatwo wkradają się do życia raz przemożone, moralnie ambiwalentne przyzwyczajenia jeśli ich wdrożenie zależy tylko od własnego do nich stosunku. W końcu kto normalny czuje potrzebę codziennej refleksji nad wszystkim, co robi? Bez chwili kryzysu, bez wymuszonej jakimś nieoczekiwanym zdarzeniem zmiany każda powtórzona czynność lub zaznane doświadczenie traci swoją głębię, ulega profanacji, zostaje obdarte ze znaczenia innego niż instrumentalne czy utylitarne.

15 minut ustawowej przerwy. Nie zbawi świata, odmawiając sobie dzisiejszego łakocia - jeśli nie kupiłaby ich ona, zrobiłby to ktoś inny. Sprawa zamknięta; zrozumiała to już dawno temu. Sięga do wnętrza swojej torby, wyjmuje to samo pudełko co zawsze - i kupionego rano w automacie, małego energetyka. Pstryk puszki, kliknięcie zawiasu; najpierw kanapka i kilka łyków. I c h zwykła zostawiać na koniec.

Odwiązuje wprawionym ruchem malutkie supełki na nogach i rękach. Unosi delikwenta palcami w powietrze; bawi się nim chwilę, ogląda z kilku stron, ocenia. Upewnia się, że jest nie tylko żywy, ale i żywotny. Wkłada do ust wygodniejszy w danej chwili koniec; zasysa do końca, całość asekurując palcem. Małe ciałko wierzga się w sam raz; tańczy z jej językiem rozognione, improwizowane tango; zapewnia moment zabawy. Nie gryzie go i nie przeżuwa - nie chce farbować szkarłatem swoich białych zębów; poza tym -nieszczególnie przepada za ludzikowym miąższem. Stara się więc przełykać ich w całości, najlepiej jeszcze ruchliwych, bo to fajne, jak sama przyznaje, uczucie. Jedynie ostatniego trzyma w ustach do końca przerwy - lub aż nie przestanie się ruszać - dopijając jakże zwinnie wokół niego puszkę. Ssie niczym biurową miętówkę.

Zatrzaskuje pudełko; wraca punktualnie do pracy. Zdawało ci się; to była przecież tylko paczka biszkoptów. Ale widać to po niej bez dwóch zdań. Widać, że nie miałaby oporów.


sizevision_4

Leżąc na łóżku, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że jestem figurką. W małym pudełku o przezroczystych ścianach, jakby pod kloszem, zdobię jej  biurko. Nie mogę się ruszać; zastygłem w nadanej mi pozycji. Ona siedzi i pisze coś, rozwiązuje. Gdy na mnie spogląda, wstrzymuję oddech. Dłuży mi się każda sekunda - jej nie. Jeśli ruszę się zbytnio ze swojego miejsca, wyjmie mnie z pudełka i rozgniecie w dłoni; jeśli wytrzymam bez ruchu jeszcze godzinę, dwie, zdejmie dziś wieczorem że stopy skarpetkę i pozwoli mi w niej spędzić noc.

Przecież mogę się ruszyć w każdej chwili. Przecież mogę oddychać normalnie, głęboko. Im bardziej chcę przestać, tym bardziej chcę trwać. Jeszcze chwilę; na jej biurku.


sizevision_5

Odkryła w sobie zamiłowanie do gotowania; do prażenia, podgrzewania, wekowania i duszenia - chłopaków w swoich butach.

Żałobny ubiór, który przywdziewa zawsze do taktu z wampirowym w swoim niewyspaniu makijażem, właśnie to ma do siebie, że przelewa się ku głebokiej, nawarstwionej czerni bez względu na porę dnia czy roku. Z ujemnymi temperaturami zimy czy zachmurzoną i rozwianą jesienią radzi sobie bez zarzutu i nie przykuwa jeszcze pytających spojrzeń, lecz wraz z nastaniem późnej wiosny i rozepchaniem się prognozy pogody pierwszymi falami upałów, jej styl przeradza się w symbol poświęcenia sprawie; dla części, wszakże, narzuconego. Czerń, bowiem, zachłannie - niczym gąbka wodę - chłonie promienie nieznużalnego całodniową pracą słońca; trzyma, nie puszcza, nie oddaje - przesyca się nimi do niezdrowej przesady, bo inaczej nie może - i na próżno z nią się sprzeczać i tłumaczyć, że nie tylko okrywa sobą czujące ciało młodej gotki, ale i więzi w piekielnym uścisku konających i dogorywających w ciemności i cieple, i melasowym, niewyplątawalnym zgubieniu pojmanych młodzieńców - na współ z jej odzianymi w mechacące się ze znoszenia skarpetki stopami.

Siedząc w otoczeniu rozłożystych drzew na parkowej ławce, chłodzona przyjemnie ulgodajną bryzą, nogi trzyma wyłożone na słońce. Czy sama jest - wie tylko ona i - być może - jej tajemni, spontaniczni z wcale nie swojego wyboru kompani. Z daleka nic po niej nie widać; pytać, natomiast, nie wypada - a nuż znajdzie jeszcze wolne miejsce i zaprosi do swoich klamrowanych platform na przechadzkę z własnymi śladami - i jak wtedy odmówić? Choć jej odpowiedź jest ostatecznie chyba bez większego znaczenia - nawet jeśli akurat dzisiaj nie przyszło zastać jej w swoim żywiole, na jej widok i widok jej gestów wspomnienie samo zmierza ku tym dniom nie mniej upalnym, gdy przechadzała się niby sama - jakby hadesowa pani, zesłana, by uchylić wybrańcom rąbka tajemnicy o tłamszącej ściskiem i żarem rutynie piekielnej - miesząc i ugniatając do posłuszeństwa każdym wolnym, wyważonym krokiem tych napiętych, zagubionych, rzekomo rówieśniczych chłopców, tak sumiennie wciskających się w tę przestrzeń pod jej palcami; przestrzeń o ich właśnie kształcie.

Siedząc, znów, w tak odmiennie - i równie, zarazem, co ona - pięknej ramie z martwego i żywego drewna, z rozbujniałych krzewów i z listków zginających się pod ciężarem kosa, który znalazł coś właśnie w zacienionej trawie (i chyżo pozbawił życia; choć nie życia znaczącego wiele - a z pewnością nie więcej niż znaczy dla człowieka o ludzkiej, wybiórczej empatii nieprzerwane trwanie tej rozkosznej iluzji harmonii i idylli, która na widok erupcji zieleni instynktownie nachodzi przecież każdego, kto szczęście ma móc uznawać naturę jedynie za ładną, niegroźną ozdobę) - siedząc celem odpoczynku, ale i nie bez złośliwych zamiarów, odziana w czerń dziewczyna rzuca wyzwanie słońcu i raczy nieprzykrytym żarem swoje szczelnie okalające nogi obuwie - oraz wszystkich tych, których drogi zbiegły się wreszcie w tej chwili w jego spodnim, spiżowym wnętrzu by przejść za jej rozkazem próbę wytrzymałości.

Jak się sprawy mają w podnożnym piekarniku - w jądrze ciemności pod wezwaniem gotkowej stopy - niechlubny zaszczyt przekonać się mieli tylko ci osobiście tam przez nią wtłoczeni - a większość z nich już nie wyszła o własnych siłach, by podzielić się spostrzeżeniami. Co zatem mówią - jeśli nie słowem, to chociaż zdruzgotanym spojrzeniem - niedobitki, przemienieńcy; pomyślnie uposłusznieni? Wspominają o ciągłym wierceniu się w miejscu - z oczami widzącymi więcej chyba przy zamkniętych aniżeli otwartych powiekach; o próżniowym ścisku i daremnych wśród bezwzględnego zalewu elastyki próbach rozpychania się na boki; o złudnie miękkim, nieprzekraczalnym ciężarze odcinającej im hermetycznie jedyną drogę stopy, zdradliwej pułapce na tych, co, usilnie próbując się wydostać przed czasem, grzęzną w nią wciśnięci bez siły na powrót; o śliskiej, tłuściejącej skórze i lepkim tworzywie, o ubraniach i włosach posklejanych potem; o zalewającej spanikowane płuca duchocie, o pustych, zużytych oddechach wypełnionych obuwiem i stopą; wreszcie - o żarze, piekle i ukropie, o parującej gumie i parzącej nitkami skarpecie, o zawrotach głowy, szalejącym sercu i szarpiącej bezsilnymi mięśniami agonii; i o ratunku znajdowanym przez właśnie tych nielicznych, którzy nie zagotowali się we własnych - wygórowanych, wszakże - oczekiwaniach przezwyciężenia samą tylko swoją wolą trudu, lecz poddali się spokojnie - omdlawszy, być może, na chwilę - decyzji oprawczyni - nonszalanckiej, z jednej strony, ale z drugiej mającej jakoś naturalnie bardziej słuszną ponad inne rację, niepojętą widocznie dla chłopakowych źdźbeł; szaleńczą w swojej słuszności.

Tak właśnie odsiewa dziewczyna w czerni posłuszne sobie ziarno od samowolnych plew; i w triumfie oddania nad niepokornym rozumem przyrządza sobie podopiecznych wartych już swojego zachodu i uwagi. Nie kosztuje ją to wiele - nie więcej niż chwilę rozparzonego dyskomfortu, którą równoważy jej psotliwa frajda z podrygów żywo tarmoszących palce jej stóp jeńców - tycich choć walecznych - przybierających jedynie na sile w miarę ogrzewania słońcem buta. Nikt ją do tego koniec końców nie zmusza; całe to zamieszanie wywołane jej osobą, jej byciem i jej beztroską zabawą wprawia ją zwyczajnie w dobry, żywiołowy nastrój. I nawet jeśli zdarzy się, że się zasiedzi, gdy wciągnie ją na dłużej ekran telefonu - w czarnym etui z czaszką, ma się rozumieć - to nie z apatii czy znużenia obowiązkami, lecz z utraty wśród chwili aktywnego, pokrzepiającego wytchnienia poczucia czasu; bo wprawionej w trenerską rolę gotce kreatywne wiercipięstwo przychodzi już mimowolnie i z przyzwyczajenia. Nie myśląc więc nawet, huśta butkami swoimi i kręci nimi na boki; i wybija nogą jakiś szybki, niemuzyczny rytm; i tuli pod palcami niechętnych na tulenie chłopców; i poluźnia zaraz swój uścisk ściągnięciem żądnych ruchu mięśni; i zakłada w kolanie raz jedną na drugą, raz drugą na pierwszą nogę - ale przede wszystkim regularnie obraca wokół każdej osi stopą, by upewnić się, że lejący się z nieba żar nie omija żadnego z zakamarków; że dogrzewa równo; że grzeje ze wszystkich stron to, co jest do podgrzania.

Dalszy ciąg nastąpi dopiero za jakiś czas: w domowym zaciszu odzianej w czerń młodej damy. Zdjąwszy buty, drepcząc ostrożnie do swojego pokoju, zostawi na posadzce mokre, zaokrąglone ślady; siądzie na łóżku, położy na kolanach jedną po drugiej stopę - ściśle przylegająca skarpetka obrysowywać będzie każdy kształt i zakręt - i sprawdzi, jak poszło dzisiaj wciśniętym gdzieś między jej poduszki a palce - i zupełnie w taki czy inny sposób w trakcie spaceru przemienionym - przegrzanym zawiniątkom. Jej chłopcom; już nie takim surowym.


sizevision_6

Meandrem wśród zielonych masztów, ponad czasem -

Alei korytami poprzez ogród płynę;

I zwierzchnią sobie tylko zgłębiając krainę,

Spotykam się ze srebrnym naraz drzewo-lasem.


Aksamitnymi pniami k’niebu suną oczy -

I nagle się przeradza drzew rosłe ognisko

W odzianych trzech sukniami gracji zbiorowisko;

A wzniosłość Atenowa każdą z nich jednoczy.


Rozpościerają ich się szaty falbanowe

Niczym białe, z lżejszego marmuru kurtyny.

Onieśmielony, wznoszę ku ich twarzom głowę;


I widzę wyciągnięte ramiona z platyny -

Jak gdyby się te nimfy ku mnie schylić miały.

Nie; na powrót drzewa. Wiatry wizję przewiały.


You must login (register) to review.