- Text Size +

Zbliżający się koniec wizyty pani Mileny obwieszczony został moją eksmisją z kapcia, co nie przyszło mi bez emocjonalnego trudu, gdyż zdążyłem się już w nim zadomowić. Pani Milena uchwyciła mnie, zaciskając odpowiednio palce stopy wokół mojego ciała, i odłożyła bezpiecznie, choć ze zrozumiałą niezręcznością, na podłogę. Odzwyczaiłem się od światła lamp, przez co z trudem przychodziło mi powstrzymywanie się od mrużenia oczu; niemniej jednak próbowałem, chcąc jak najszybciej ujrzeć twarz korepetytorki i odczytać jej emocje i nastawienie.


Nie było to potrzebne. Zwróciła się do mnie sama, bezpośrednio i bez przekory:


– Gdybym wiedziała wcześniej o twoim zamiłowaniu do bycia zmniejszanym – czy może chodzi konkretnie o moje stopy? – nie zaczynałabym od kar. Może czas na zmianę podejścia. Co na to powiesz? – pochyliła się ku mnie, nadal leżącemu na podłodze. – Jeśli będziesz się dobrze uczył, przynosił do domu same piątki i dawał mi wymierne wyniki, które będę mogła pokazać twojej mamie, drugą połowę naszych zajęć pozwolę ci spędzić u moich stóp. Albo w innym, równie odpowiednim miejscu.


Wyciągnęła ku mnie palec wskazujący i pogłaskała mnie możliwie delikatnie po rozczochranych już nieźle włosach. Zaczęła zbierać się do wyjścia, nie zapominając oczywiście o przywróceniu mi oryginalnego rozmiaru. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem, ale tym razem nie opuściła mnie bez pożegnania. Zwykłe “do zobaczenia”, a jak wiele okazało się dla mnie znaczyć.


Kolejne wizyty korepetytorki odbywały się już wedle nowego schematu. Oboje staraliśmy się w miarę możliwości wywiązywać ze swoich ustaleń, co w moim przypadku oznaczało regularną naukę i rozwiązywanie zadań maturalnych, zaś w przypadku pani Mileny – sporadyczne szykowanie i sprawdzanie zadań oraz pamiętanie, by nie wstawać zbyt gwałtownie jeśli trzyma mnie akurat pod stopą.


Poniedziałki i piątki szybko stały się moimi ulubionymi dniami tygodnia. Zmieniło się nawet osobiste podejście korepetytorki do mnie; poczułem wręcz, że z biegiem czasu zaczyna darzyć mnie sympatią. Nawet jeśli zdarzyło się, że w jakiś sposób zawiodłem i z uniesień pośród wdzięków jej pachnącego pięknem i przygodą ciała tego dnia były nici, poświęcała czas, by na spokojnie poprowadzić mnie przez trudniejsze zagadnienie, i tak mnie na ten czas zmniejszając – choć nie na tyle, bym miał problemy z odczytywaniem jej zapisków. To chyba najbardziej przypominało tradycyjne korepetycje… jeśli przymknąć oko na różnice we wzroście i to, że siedziałem nie obok niej jak człowiek, lecz na samym biurku, wśród przyborów szkolnych i szeleszczących kartek.


Pani Milena z każdą wizytą gwarantowała mi inne przeżycia, wszystkie równie pozytywnie emocjonujące. Nie musieliśmy dużo dyskutować; nasze rytuały same wychodziły jakoś naturalnie. Zastanawiałem się czasami, czy i ja nie jestem dla swojej korepetytorki źródłem przyjemności lub chociaż frajdy. Inaczej czemu by się na to wszystko godziła? Być może byłem pierwszym dla niej delikwentem, którego nie trzeba przymuszać mniej lub bardziej nieprzyjemnymi sposobami do uczestnictwa w tych wielowymiarowych harcach.


Jej stopy zafascynowały mnie najbardziej. Opanowały moją wyobraźnię odkąd tylko pierwszy raz się wtedy pod nimi znalazłem i były dla mnie jak para aniołów, przez które mogłem pogańsko adorować tę syrenią enigmę, jaką była dla mnie pani Milena. Lgnąłem do nich gdy tylko mogłem, przez co w kilka tygodni od dnia zmiany formuły korepetycji poznałem je od wszystkich stron i w każdym calu, otulone rajstopami i bose, nieskazitelne i znające lepsze, mniej zabiegane dni. Czasami oddawałem się jedynie przyjemnościom zmysłowym, podczas gdy pani Milena pochłonięta była swoimi sprawami; w inne dni oboje aktywnie braliśmy udział w zabawach. Spędzałem więc czas w sprawdzonym objęciu nylonu wewnątrz znoszonego kapcia; lub wewnątrz samych rajstop, składając pocałunki na jej nagiej, delikatnej skórze podeszw stóp; lub oferując jej masaż, co pozwalało mi oglądać jej stopy w całej ich okazałości, rozjaśnione światłem lampy, ale miało jakikolwiek sens tylko jeśli nadany mi rozmiar nie uniemożliwiał mi dosięgnięcia skierowanych w górę palców; lub rzucając jej wyzwanie i dając z siebie wszystko, by zdołać rozśmieszyć ją łaskotkami; lub przemierzając jako mikroskopijny wędrowiec nieopisywalnie rozległe i bezkresne krainy na spodzie jej ułożonej na udzie, wierzchem do dołu stopy, pod jej czujnym i opiekuńczym okiem; lub znów trzymany u nogi przez jakiś materiał, ale do tego jeszcze zaraz przy kaloryferze, co było dla mnie niczym bycie zamkniętym w saunie przez lubującą się w figlach, lekkomyślną koleżankę; lub – jeśli byliśmy jedynymi osobami w domu – wewnątrz jej wyjściowego obuwia, w szczególności czarnych conversów, w których zaczęła od pewnego dnia przychodzić i które zwykła nosić na bose stopy.


Były jednak i dni, które mijały mi na innym zajęciu niż jakimkolwiek związanym z nogami pani Mileny. Jak wiele czułości okazać może sama dłoń! Gdy bawiła się mną delikatnie swoimi ruchliwymi palcami, z których każdy z osobna zdawał się być zupełnie niezależnym od pozostałych, czułem się jak gdybym był jej zwierzątkiem domowym, szczurkiem lub innym małym gryzoniem, traktującym swoją panią jak plac zabaw. Udało mi się nawet spełnić artystycznie, malując jej paznokcie, choć nie zrobiłem tego w miejscu, które wcześniej miałem na oku, lecz u bardziej przyjaznej dla szybszego schnięcia farby dłoni. Nie był to jedyny raz, gdy choć trochę mogłem się zrewanżować dobrym uczynkiem; wyraźną przyjemność korepetytorce sprawiłem też, wyręczając ją w podawaniu sobie orzeszków z paczki do ust. Wiążę się z tym pewien… incydent; narzekając na uniemożliwiający mi poczęstowanie się nią rozmiar przekąski, nie sądziłem, że zostanę uraczony czymś o poziomie intymności porównywalnym do francuskiego pocałunku. Pani Milena gryzła chwilę przyniesiony jej przeze mnie orzeszek, po czym otworzyła usta, wystawiła język i zachęciła mnie gestem do poczęstowania się. W normalnych warunkach uznałbym to za obleśnie… ale to nie były przecież normalne warunki. Wzięcie jedzenia do ręki byłoby niehigieniczne; zrobiłem więc to ustami. Sam orzeszek był niczego sobie, najbardziej jednak roznamiętniło mnie poznanie smaku jej ust. Czułem się trochę jak jakieś pisklę, co – jak większość rzeczy, które robiłem z panią Mileną – było jednocześnie strasznie degradujące i oszałamiająco ekscytujące. Wraz z tym zbliżeniem zaczęła częściej mi pozwalać na dotykanie swojej twarzy; był to przywilej, któremu z chęcią się oddawałem.


Tak właśnie mijały mi jakieś dwa kwartały, aż nie zaskoczył mnie jak zima drogowców koniec roku szkolnego. Nadchodzącą przerwa wakacyjna stała się dla mnie problemem. Gdybym jeszcze miał słabe oceny, może mama "skazałaby" mnie na korepetycje w wakacje, ale za sprawą pani Mileny wybiłem się na prowadzenie wśród kolegów i koleżanek pod względem matematycznych wyników. Została mi jeszcze, owszem, klasa maturalna, lecz również i potrzeba uczęszczania na płatne przecież dodatkowe lekcje w przyszłym roku postawiona była pod znakiem zapytania.


Poruszyłem ten temat na jednym z ostatnich spotkań, dając korepetytorce do zrozumienia, jak bardzo nie chcę się z nią jeszcze rozstawać.


– Nie chciałbyś może wziąć udziału w specjalnym obozie letnim dla zmniejszonej młodzieży? – spytała się, zupełnie poważnie, po dłuższej chwili zastanowienia.


– Jak to? Coś takiego istnieje? – nie do końca rozumiałem.


– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się, zadowolona z udanej podpuchy – ale mogłabym podsunąć twoim rodzicom sam pomysł obozu, który rzekomo polecam. Myśleliby, że wysyłają cię do jakiejś harcówki, a tak naprawdę wzięłabym cię na ten czas ze sobą na mój osobisty urlop. Oczywiście w rozmiarze kieszonkowym.


Zmieszałem się i zarumieniłem. Było mi niesamowicie miło, że sama wyszła z taką inicjatywą – w końcu nie musiała tego robić.


– O ja, byłoby fantastycznie! – ekscytacja uniemożliwiła mi bardziej konstruktywną odpowiedź. – Mogę jechać nawet i zaraz.


– Wiedziałam, że się ucieszysz. Teraz pozostaje przekonać twoją mamę.





Spotkaliśmy się na dworcu. Była stosunkowo wczesna godzina i promienie słońca nie dawały jeszcze tak w kość, ale i tak plecy miałem całe mokre za sprawą ciężkiego, uszykowanego na dwutygodniowy wyjazd plecaka.


– Gotowy?


Pani Milena ubrana była w letnią sukienkę; na włosach miała ciemne okulary, a na nogach – te fajne, czarne conversy. Na jej widok uśmiech sam wstąpił na moją twarz.


– A pani walizki?


– Mam je tutaj – odpowiedziała i poklepała się po torebce. – Twój bagaż też za moment tam włożę.


– Trzeba będzie jeszcze kupić bilety.


– Ja swój już mam.


– A ja?


– Nikoś, po co ci bilet? Powiedz mi lepiej: w którym bucie wolisz jechać?

You must login (register) to review.