- Text Size +


Sceny z poniedziałku bez przerwy rozgrywałem w głowie na nowo, czy to w tramwaju, czy podczas lekcji, czy siedząc po szkole przed kompem. Myśl, że znowu ją spotkam z każdym swoim spontanicznym napływem wyzwalała we mnie adrenalinę. Musiało to dotykać jakichś głęboko zakorzenionych leków, bo w ogóle nie byłem w stanie racjonalnie przekonać samego siebie, że to nie pora się stresować, nawet po uzmysłowieniu sobie jak absurdalnie zabawne są moje tradycyjne, biologiczne opcje, na które ta adrenalina mnie przygotowuje – ucieczka (z pokoju) lub walka (z korepetytorką). Wizja boksowania się z obdarzoną swoimi wyjątkowymi umiejętnościami panią Mileną wydała mi się wyjątkowo humorystyczna.


Może przemawiał przeze mnie syndrom sztokholmski, ale korepetytorka wywarła na mnie szczególne wrażenie, nieograniczone tylko do strachu. Wiem, że dostawała za to zapłatę i tak w ogóle to była dla mnie niezaprzeczalnie okrutna (i to jakby dla własnej przyjemności), ale uwaga, którą mi poświęcała, podobała mi się, wręcz kręciła mnie. A to, co ze mną robiła było na swój sposób strasznie intymne.


Choć wtedy tego jeszcze nie wiedziałem, zaczynałem się w niej zakochiwać. Nie w taki sposób, w jaki zakochać się mogą nadający na tych samych falach, nieznający się wcześniej domówkowicze. Bardziej w ten, w którym jedna osoba sama pozbawia się własnej godności i zatraca się w uwielbieniu drugiej, chcąc dla niej robić wszystko, nie oczekując nic w zamian, bezinteresownie się jej oddając. Od czasu do czasu także: zmieniając swe uwielbienie w nienawiść. Trochę takie simpowanie. Niezdrowe i wybuchowe. A wystarczyło, że potrzymała mnie chwilę pod pantoflem.


Dla niewtajemniczonych postronnych byłoby to trudne do wyobrażenia, ale ze swoich nowych obowiązków wywiązałem się wcale sumiennie i tym razem byłem już gotowy na kolejne spotkanie, chociażby od tej oficjalnej, merytorycznej strony. Część rozwiązań przepisałem z internetu; chodzenie na skróty to przecież oczywista reakcja na dydaktyczny terror. Poza tym nie czułem, żebym stercząc nad zeszytem robił coś ani dla siebie, ani tym bardziej dla niej. Przyjemność sprawiała jej przecież nie edukacja, lecz karcenie. Czułem się też zdany tylko na siebie, bo oprócz niej nie miałem z kim porozmawiać o moim natłoku pracy. Nie chwaliłem się nawet mamie, chcąc uniknąć zbędnych komentarzy i podejrzeń.


Zrobiłem więc, co zrobić miałem, ale nie mogłem opędzić się od sprzecznej z moimi działaniami myśli, że nie byłoby tak źle gdyby znów postanowiła mnie zmniejszyć. Bałem się utraty kontroli, ale też mnie trochę pociągała i ekscytowała, jak rzucająca wyzwanie odwadze i błędnikowi wymyślna kolejka górska. Nie wiedziałem tylko, czy łatwo wypaść jej z torów i dokąd, jeśli spadnie, mnie ze sobą zabierze.

– Dobrze się spisałeś – powiedziała pani Milena, gdy po rozpoczęciu piątkowych zajęć pokazałem jej swoje rozwiązania. – To znaczy: o ile była to praca samodzielna.


Mój brak reakcji na jej słowa musiał zdradzić swoją własną sztuczność. Kontynuowała więc:


– Może utrwalimy dzisiaj ten materiał? Powinieneś już to wszystko rozumieć z poprzednich lat, ale zdaję sobie sprawę, że masz pewne zaległości. To co, zabieramy się do roboty? Zrobisz te zadania jeszcze raz, przy mnie.


Pół godziny później nie byłem już w stanie utrzymać długopisu w ręce. Nie dlatego, że tak dużo i szybko pisałem – byłem zwyczajnie od niego mniejszy, bowiem gdy pani Milena uznawała, że spisałem się poniżej oczekiwań, raczyła mnie swoim popisowym narzędziem wychowawczym. Stałem więc w całej swojej okazałości – jakiejś dziesięciocentymetrowej – na kartkach zeszytu, leżącego z kolei na złożonym kanapołóżku, na którym i ja jeszcze niedawno mogłem się konwencjonalnie usadowić. Widząc moje bezradne i bezowocne próby posługiwania się długopisem niczym wiosłem weneckiej gondoli, wstała wreszcie z fotela i, podszedłszy ku mnie z litością, chwyciła mnie dłonią za tułów. Zrobiła to dość mocno, być może przez nieuwagę, a być może z założoną nonszalancją, więc zareagowałem z należytym protestem. Niepotrzebnie – mój lot długo nie trwał, a gdy tylko się skończył, zaczęło mi brakować uwagi poświęcanej mojej osobie przez jej palce, przez ich dotyk i objęcia, ich nieprzebłagalną finezję.


Postawiła mnie na biurku; mimo niepewnego lądowania udało mi się nie przewrócić. Nareszcie powróciłem do obserwacji własnego pokoju z ludzkiej perspektywy, choć nadal jakby przez zmieniający punkt ostrości obiektyw. Pani Milena oparła się o blat łokciami i podparła dłońmi głowę, spoglądając się na mnie niczym zamyślona i skupiona na swoich literach uczestniczka gry w Scrabble. Jak gdyby pod wpływem jej panoptikonowych oczu i zajmującej lwią część mojego pola widzenia monumentalnej twarzy, przycupnąłem nieco i wkrótce siedziałem już niezgrabnie, wręcz półleżąco, chyba intuicyjnie szukając oparcia w solidności i stabilności podłoża.


– Na sprawdzianie wypadłbyś kiepsko jeśli nie potrafisz sam rozwiązać tak prostych zadań – nadal trzymając ręce na stole, skrzyżowała je, gdyż opieranie na nich żuchwy przeszkadzało jej w mówieniu. – Oszczędzę ci na razie dalszego zmniejszania, ale mamy przecież jeszcze godzinę, którą trzeba konstruktywnie spożytkować, więc to jeszcze nie koniec zabawy. Chyba że chcesz jednak kontynuować nasze dotychczasowe metody?


– Nie, wolałbym nie! – odpowiedziałem. Nie byłem gotowy jeszcze bardziej zmaleć, a nie wiedziałem w końcu jak daleko posunie się moja korepetytorka. Jej zdolności ekscytowały mnie, ale nie na tyle by zupełnie jej zaufać. Biorąc pod uwagę, ile zadań jeszcze mi zostało, nim doszlibyśmy do końca, nie byłaby już w stanie w ogóle mnie dostrzec.


– Tak też myślałam. Zagramy więc w prawdę czy wyzwanie, ale lekko zmienioną wersję. Bez obaw, nie będę cię wypytywać o szczegóły twojego pierwszego pocałunku. Zadam ci pytanie matematyczne; jeśli nie będziesz w stanie prawidłowo na nie odpowiedzieć, będziesz musiał podjąć się wymyślonego przeze mnie wyzwania. Jeżeli uda ci się je wypełnić lub w ogóle uniknąć, podając wcześniej poprawną odpowiedź, zamienimy się rolami i to ty będziesz przepytywał mnie. Brzmi dobrze?


Takie reguły dawały jej niemałe pole do popisu jeśli za swój cel brała dalsze znęcanie się nade mną, ale co mogłem zrobić? Przytaknąłem.


– To wspaniale! Zaczynamy? Przygotuj się na pierwsze pytanie. Tylko coś wymyślę… – zaczęła wertować podręcznik. – O! Może to. Podaj mi proszę wzór na dwumian Newtona.


Wiedziałem, że z czymś takim wyskoczy. Nigdy nawet nie próbuję zapamiętywać wzorów. Po prostu zaglądam do kart albo zapisuje je sobie ukradkiem ołówkiem na biurku przed sprawdzianem. Wiadomo było, że nie dam rady odpowiedzieć.


– Nie wiem, n silnia przez k silnia? – próbowałem sobie coś przypomnieć.


– Blisko, ale nie do końca! Zapomniałeś o silni z n minus k w mianowniku – oznajmiła z nieszczerze spontanicznym entuzjazmem. – Czeka cię więc wyzwanie. Może na początek… 10 pompek.


Zabrzmiało to zbyt łatwo by nie skrywało jakiegoś haka, ale jeśli istniał, był na tyle nieoczywisty, że trudno było mi sformułować jakiekolwiek wyrazy sprzeciwu. Po chwili namysłu przystąpiłem z pewną dozą nieufności do spontanicznych zajęć z wychowania fizycznego.


Moje przypuszczenia wkrótce się potwierdziły. Po kilku pompkach poczułem na plecach ogromny ciężar, który przycisnął mnie do podłoża i uniemożliwiał mi podniesienie się. Odwróciłem głowę na tyle, na ile pozwalał mi kark, i kątem oka spostrzegłem pokrewny chyba Filarom Stworzenia, lecz bezpośrednio namacalny palec korepetytorki, którym z powodzeniem zapewniła sobie nieuczciwe zwycięstwo w tej rundzie.


– To co, poddajesz się? – spytała po dłużącej mi się chwili.


– Poddaję – odpowiedziałem, niechętnie poświęcając na to słowo resztki powietrza w ściśniętych płucach.


Jak dobrze było znów móc oddychać; jak źle – wiedzieć, że wysilałem się na darmo. Uzupełniwszy braki w tlenie, byłem gotowy na kolejną syzyfową porcję kaźni i maltretowania przez jakże kreatywną panią Milenę.


– Nie przejmuj się, może następnym razem pójdzie ci lepiej. Spróbujmy to: w jakich przedziałach tangens jest dodatni?


To akurat wiedziałem. Narysowałem sobie w myślach wykres i odpowiedziałem:


– Od zera do pi drugich i powtarza się co pi.


– Prawie! Nie wspomniałeś o tym, że dla pi drugich jest nieokreślony.


– Przecież wiadomo o co chodzi! – próbowałem wytknąć niesprawiedliwość.


– Nie do końca. W matematyce trzeba być dokładnym. Gotowy na kolejne wyzwanie?


Nie było sensu się kłócić. Przytaknąłem; delikatnie, ale widocznie wystarczająco mocno by zauważyła to pani Milena.


– Znakomicie, oto ono: – nie kontynuowała jeszcze zdania tylko sięgnęła do swojej torebki; wyjęła pustego, małego Żywca Zdrój i dokręciła co sił nakrętkę – otworzyć tę oto butelkę.


Przynajmniej nie rozbudzała we mnie próżnych nadziei, bo z góry wiedziałem, że na pewno mi się nie uda. Gdy oczekuje się porażki, łatwiej dać z siebie wszystko – znika bowiem presja – więc z własnej ciekawości podjąłem wyzwanie. Korepetytorka położyła przede mną na boku butelkę (inaczej bym przecież nie dał rady sięgnąć do nakrętki) i z zadowoleniem czekała na rozpoczęcie spektaklu. Odwróciłem się do niej plecami, chcąc choć trochę ukryć się przed jej szyderczym spojrzeniem, i złapałem zakrętkę pod pachę. Nie miałem jednak jak złapać samej butelki, przez co zmuszony byłem zmienić pozycję; bezskutecznie. Pomimo moich prób, przezroczysty plastik ślizgał mi się w rękach, a sama zakrętka nie drgnęła. Zaniechałem dalszego wysiłku i wzruszyłem pokazowo ramionami, podnosząc otwarte dłonie.


– A tam, nie martw się. Jakbyś był duży to byś nie miał problemów, co nie? – odstawiła butelkę na bok, myśląc pewnie "ale duży nie jesteś". – To co, lecimy dalej?


Nie tyle lecieliśmy, co śmigaliśmy, bo ciągle było jej mało pokazywać mi w czym jeszcze jest ode mnie lepsza. Za nic nie mogłem przerwać swojej złej passy, więc co do mojej wiedzy matematycznej widocznie miała rację. W końcu dotarliśmy do ostatniego tego dnia wyzwania.


– To może dla odmiany coś prostego? – spytała, nie oczekując oczywiście odpowiedzi, korepetytorka i bez zapowiedzi wzięła mnie do dłoni, tym razem unieruchamiając mi ręce i przyciskając je do mojego tułowia. – Twoim zadaniem będzie dostać się do drzwi i wrócić na miejsce startu. Masz na to wszystko, powiedzmy, minutę.


Nie miałem już siły na bycie ciągle robionym w konia, więc pozwoliłem sobie zgłosić zastrzeżenia:


– Czy to kolejna podpucha? Czy znowu natrafię na niezapowiedziane utrudnienia? Jeśli chce się pani nade mną znęcać, to po co się w ten sposób bawić…


– Ależ skąd! Nie ruszę się nigdzie z miejsca, a ręce będę trzymała cały czas przy sobie. Słowo honoru. Gotowy?


Nie byłem jeszcze pewien swojej gotowości, ale nie miałem możliwości się długo zastanawiać, bo korepetytorka, nie czekając na moją odpowiedź, postawiła mnie na podłodze i zaczęła odliczanie. Ruszyłem przed siebie wraz z jego zakończeniem i momentalnie się poślizgnąłem, omal wręcz nie wywijając orła, co nieźle mnie z początku zawstydziło, ale po chwili nawet rozśmieszyło. Żeby do mety dotrzeć na czas i w jednym kawałku, musiałem zdjąć skarpetki i rzucić je gdzieś na bok. Od razu zacząłem się zastanawiać co się z nimi stanie; czy wrócą wraz ze mną do normalnego rozmiaru. Ani się nie obejrzałem, a byłem już w drodze powrotnej.


Pani Milena mogłaby najwyraźniej równie dobrze być prawniczką: choć danego mi słowa nie złamała, i tak postawiła na swoim. Zagrodziła mi bowiem ostatnią prostą w sposób w retrospekcji oczywisty – nie ręką, a nogą. Zbliżając się do miejsca startu, ujrzałem przed sobą okryte tajemniczo sensualną czernią stópki korepetytorki w znanych mi już bezpośrednio cienkich, białych kapciach. Być może zdrobnienie nie jest tu odpowiednie; wydawały się delikatne i filigranowe, ale były jeszcze większe niż ostatnio – a raczej to ja byłem mniejszy. Jej smukłe nogi piętrzyły się nade mną jak obsydianowe kolumny.


Zamiast na walorach estetycznych, powinienem był pewnie skupić się na czyhającym na mnie niebezpieczeństwie. Jakby na przywitanie, pani Milena wyjęła stopy z kapci i gdy tylko przez nieuwagę znalazłem się w jej zasięgu, ruszyła ku mnie jedna z nich. Nie było mowy o ucieczce; zdążyłem jedynie wyhamować nim nieubłaganie przykryła mnie miękka i zniewalająca jak gorący uścisk puszystej koleżanki podeszwa masywnej – dla mnie – stopy korepetytorki. Moja minuta upływała, a ona z powodzeniem trzymała mnie w miejscu; lekko, z myślą o moim dobrostanie, ale stanowczo. Jej gładkie rajstopy kocio ocierały się o moją skórę. Zanurzałem się w jej ciele jak w wypełnionej styropianowymi kuleczkami pufie. Czułem jej zapach, jakby woń majowej mżawki, kobiecy, ale indywidualny.


Zawładnęła moimi zmysłami. Bardzo pragnąłem się do niej zbliżyć, bardzo pragnąłem jej. Nie zastanawiałem się, czy wypada – już na początku przekonałem sam siebie, że to nie jest do końca ta sama pani Milena, która uczy mnie matematyki; że nie będzie wiedzieć, co tu robię; że to niechcący… jakkolwiek by to nie było sprzeczne z rzeczywistością. Wtuliłem w czarny materiał twarz, uchyliłem usta jak do pocałunku. Chciałem wargami poznać jej przepełnioną intymnością i cielesnością stopę. Zapłonąłem, przejęty własną ekscytacją.


Z całkowitego owładnięcia zmysłowością wyrwała mnie sama pani Milena, domagająca się czynnego udziału w tym niejednoznacznej natury zbliżeniu. Nie trzymała już nogi w bezruchu, lecz używała jej by lekko mnie szturchać i mną obracać. Nie mogłem jej oczywiście na żaden sposób powstrzymać, ale wydawało mi się czasami, że nieco ją łaskotalem, bo odrywała ode mnie na chwilę raptownie stopę. Przeszła więc o krok dalej i wprowadziła do gry swoją drugą nogę. Próbowała mnie następnie, z niepełnym sukcesem, uchwycić między stopami, jak gdybym był jakimś niechcący upuszczonym przedmiotem, który niezdarnie starała się bez schylania się ku niemu podnieść. Nic mi nie było, ale czułem się trochę poturbowany i podwójnie uświadomiłem sobie jak mało przy niej znaczę.


Po dłużącej się chwili korepetytorka zakończyła swoją zabawę, a ja spocząłem, wsparty ramionami o boki jej zwróconych ku sobie spodami stóp. W ten sposób spomiędzy nich wystając, napotkałem jej wzrok.


– Na dzisiaj chyba wystarczy, co nie? Może następnym razem pójdzie ci lepiej – uśmiechnęła się, znów niby to ze współczuciem, niby zrzekając się odpowiedzialności i zwalając winę za mój los na jakiś odgórnie narzucony porządek rzeczy.


Zabrała nogi, przywróciła mi rozmiar, otrzepała się i wyszła z pokoju, a wszystko to zanim zdążyłem na tyle wziąć się w garść po wszystkich tych przeżyciach, by w ogóle zacząć się zastanawiać, jakimi słowami powinienem się z nią pożegnać.


Późnym wieczorem, gdy kładłem się tamtego dnia spać, zobaczyłem pod stołem plastikową butelkę; tę, która jeszcze niedawno niestrudzenie opierała się moim wysiłkom. Jakby dla udowodnienia światu, że przyczyną całego tego zamieszania była tylko chwilowa słabość, odkręciłem ją – tym razem, oczywiście, bez żadnego problemu. Naszły mnie nieoczekiwanie zbereźne myśli, gdy uświadomiłem sobie, że z tej butelki piła pani Milena. Pomimo że byłem jedynym niepogrążonym we śnie domownikiem, obejrzałem się dookoła, aby upewnić się, że nikt mnie nie podgląda. Wiedziałem, że to strasznie głupie, ale nic nie stało mi fizycznie na przeszkodzie, więc zbliżyłem butelkę do ust z chęcią wypicia ostatniej pozostałej w niej wilgoci. Oprócz delikatnych łaskotek kropli wody na suchych wargach, poczułem tylko jak spada moja własna samoocena i jak rośnie niedosyt.

You must login (register) to review.