- Text Size +

Trudno, by zima nie zaskakiwała każdego roku drogowców gdy prognozy pogody wydają się dorównywać wiarygodnością wróżeniu z fusów. Dawid, co prawda, na uniwersytet dostawał się za pośrednictwem komunikacji publicznej, ale i on nie pogardziłby ogłoszonym w porę ostrzeżeniem o opadach śniegu; nie zostawiłby w domu, na przykład, parasola i rękawiczek. Teraz przyszło mu jedynie ubrać kaptur, otulić się szczelnie kurtką i szybko pomaszerować na przystanek.


Słońce, jak to zimą bywa, dawno już zaszło za horyzont i drogę studenta rozświetlały tylko regularnie ustawione latarnie i sporadyczne reflektory samochodów. Skończył wreszcie na dzisiaj zajęcia; ten jeden dzień miał nimi przepełniony do granic możliwości. Z jednej strony czuł się fizycznie i psychicznie wykończony, ale z drugiej - świadomość, że ma je na najbliższy tydzień za sobą wprawiała go w dobry nastrój. Opuściwszy budynek swojego wydziału, znalazł się na ostatniej, prowadzącej do ciepłego domu prostej.


Choć ciałem nadal przemierzał mroźne i opustoszałe alejki, umysłem przeniósł się już przed ekran swojego komputera, rozstrzygając jednocześnie kluczowe zagadnienia pokroju “jaki film dzisiaj ściągnę?” czy “co kupić po drodze do picia?”. Rytmiczne ruchy skostniałych nóg Dawida, jego skulona sylwetka i zamyślony, wpatrzony w chodnik wzrok sprawiały, że nie był do końca świadom niczego, co nie znajdowało się na wyciągnięcie jego ręki. Nic dziwnego więc, że nie był w stanie prześledzić biegu wydarzeń prowadzących do nagłej przemiany, która miała go zaraz dotknąć, i zrozumieć jak do niej w ogóle doszło.


A doszło do niej natychmiastowo i bez zapowiedzi. Samotna, pochylona postać w czasie mniejszym niż mrugnięcie oka zastąpiona została kupką zimowych ubrań, które opadły bezszelestnie ku ziemi, z wolna, pod własnym ciężarem, wypuszczając uwięzione wewnątrz powietrze. Tak to wyglądało z daleka; z bliska natomiast można było dostrzec, że Dawid wcale nie rozpłynął się w powietrzu, lecz najzwyczajniej w świecie zmniejszył. Pozostał z niego jedynie nagi, kilkucentymetrowy, zdezorientowany ludzik, który znalazł się w całkowitej już ciemności i splątaniu swoimi noszonymi przed chwilą ubraniami. Były one w środku jeszcze rozgrzane, ale stopniowo traciły ciepło na rzecz wdzierających się podmuchów lodowatego powietrza. Nie mogąc polegać na zmyśle wzroku, Dawid podążył ich śladem, w nadziei, że uda mu się w ten sposób wygrzebać z otaczającej go masy tkanin.


Wysiliwszy się nieco i przezwyciężywszy klaustrofobię, dotarł w rezultacie do sztywnego, rozchylonego jeszcze po upadku na ziemię kaptura. Widoczne wreszcie światło ulicznych lamp rozwiało jego obawy o nagłej utracie władzy w oczach, ale przenikliwy chłód jaki czekał na niego poza granicami bezpiecznej odzieży prawie skłonił go do powrotu. Podjęcie decyzji o pozostaniu ułatwiło mu dostrzeżenie zmierzającej w jego stronę koleżanki z kierunku, której zupełnie spieszno do domu najwidoczniej nie było.


Marta, tak bowiem miała na imię, nie wyróżniała się raczej wśród innych studentek. Nie przeszkadzało jej to; wręcz przeciwnie - wyręczało z potrzeby udawania kogoś, kim nie była. Wszystko, co składało się na jej osobowość, skrywała wewnątrz, niechętnie wpuszczając do swojego świata nieznajomych. Wystarczało jej własne towarzystwo, dlatego też z reguły nie inicjowała rozmów lub tym bardziej bliższych kontaktów; możliwe, że nie zamieniła z Dawidem w ciągu dwóch lat wspólnej nauki ani jednego słowa. Mimo to, rozpoznał ją z daleka, nawet w tak trudnych warunkach. Przeciętność i introwertyzm Marty co prawda przyciągały jego uwagę, ale nie na tyle, by zainteresowanie mogło przerodzić się w coś więcej. Teraz, gdy jawiła się jako jedyna osoba będąca w stanie wybawić Dawida z tarapatów, jej widok cieszył go jak nigdy wcześniej.


Martensy Marty głośno stukały o zarastający warstwą śniegu chodnik i wraz z szeleszczącym wiatrem zagłuszały ciche wołania zmniejszonego chłopaka o pomoc. Nie miało to jednak większego znaczenia; wracała tą samą drogą, co on, i widok leżących na ziemi ubrań był wystarczająco niecodzienny, by zatrzymała się przy nich i przyjrzała się nim z bliska. Szturchając badawczo nogą buty i spodnie, dojrzała wśród tworzyw kurtki ruchy wyłamujące się z drgań wywołanych wiatrem. Przykucnęła, chcąc ustalić ich przyczynę.


Przezwyciężając temperaturowy dyskomfort, Dawid robił, co mógł, by nie dopuścić do bycia niezauważonym i porzuconym na pastwę losu. Upraszał się, skakał i machał rękami aż nie spoczęły na nim oczy koleżanki z roku. Mając już za sobą ten kluczowy etap, prędko uświadomił sobie, że jest przecież nagi i, zawstydzony, zasłonił w pośpiechu dłońmi intymne miejsca. W drobnej postaci Marta z trudem rozpoznała żywego człowieka, a co dopiero Dawida, ale ostatecznie udało się jej skojarzyć porzucone ubrania i wieńcząca malutką głowę fryzurę z tą jedną z wielu osób, które na co dzień widywała na zajęciach. Choć dobiegające od niego i tak ledwo słyszalne krzyki przed dotarciem do studentki porywał wiatr - nawet gdy nachyliła się nad kolegą i nastawiła możliwie blisko ucho - Dawid nadal był w stanie reagować i odpowiadać na pytania Marty przy pomocy gestów i kiwnięć głową.


"Dawid?"; pomachał, podskakując. "Co się stało?"; wzruszył ramionami. "Widział cię ktoś jeszcze?"; zaprzeczył. Studentka obejrzała się dookoła, sprawdzając czy nikt się ku niej nie zbliża lub jej nie obserwuje. Była sama. Chwyciła raptownie Dawida odzianą w czarną rękawiczkę dłonią; schowała ją wraz z nim w kieszeni płaszcza i oddaliła się pospiesznym krokiem od oznaczonego ośnieżonymi już ubraniami miejsca zdarzenia.


Niepoprzedzone słowem wyjaśnienia ani tym bardziej pytaniem o zgodę uprowadzenie nie było dokładnie czymś, na co miał szansę przygotować się Dawid i nie do końca wpisywało się w ramy definicji ratunku, ale zmniejszony chłopak pozostawał dobrej myśli. Siedział przecież w ciepłej i bezpiecznej kieszeni, otulony puchem rękawiczkowego materiału, co już stanowiło warunki o niebo lepsze niż wśród swoich marznących na chodniku ubrań. Może i było zupełnie ciemno, może Marta ściskała go trochę zbyt mocno, może trzęsła nim z każdym swoim krokiem i może unieruchomiła mu ręce w ramionach, ale przynajmniej nie był zdany sam na siebie. To mu na razie wystarczało. Myślami przeszedł już dalej; rozstrzygał argumenty przemawiające za każdym z kolejno wynajdywanych przez niego planów działania, szukając tego, który najsprawniej rozwiązałyby jego problem, przywracając mu dawny rozmiar.


Szukając miejsca wolnego od ludzi i śniegu, Marta natrafiła na ławkę stojącą pod grupą drzew, które skutecznie osłaniały ją od opadów, na tyle odosobnioną by móc zapewnić dziewczynie chwilę prywatności - szczególnie w taką pogodę. Przetarła wolną dłonią powierzchnię drewnianego siedziska i usiadła na nim, wzdrygając się nieco z wyczutego na pośladkach zimna. Była gotowa wyciągnąć ze swojej kieszeni zdobycz; zrobiła to powoli i ostrożnie, uważając by niepotrzebnie i niechcący jej nie zgnieść przy przeciskaniu się przez płaszcz.


Rozwarła dłoń, odsłaniając kontrastującą z czernią jej rękawiczki nagą, beżowo-różową postać, jakby malutkiego manekina wykonanego z wyjątkowo plastycznego materiału, który na każdy jej ruch reagował własnym. Nawet gdy się ożywił i zaczął próbować stanąć na nogi, osłaniając się jednocześnie ze wstydu przed wzrokiem koleżanki, Marta musiała się przemóc i uzmysłowić sama sobie, że ma do czynienia z żywym człowiekiem, nawet jeśli nie wskazywała na to jego postura. Eksmitowany z ciepłej, choć trochę przytłaczającej ogromem i ciasnotą, kieszeni, Dawid pomachał pytająco w stronę koleżanki, po czym szybko zabrał rękę z powrotem, zginając ją i przyciskając ją do piersi i brzucha. Pomimo że dopiero co udało mu się wyprostować i stanąć na niepewnym gruncie, zdążył już zniechęcić się do tak wystawiającej go na pastwę żywiołu pozycji. Przysiadł więc na złączonych nogach i czekał aż Marta ujawni mu powód, dla którego zdecydowała zatrzymać się właśnie tutaj.


Grubo odziana studentka obserwowała malutkiego kolegę zgoła niespiesznie, niespecjalnie przejmując się jego drgawkami i próbami nawiązania kontaktu. Jego cierpienie wydawało się jej raczej przesadzone i niepoważne, więc z równą dozą żartobliwości podeszła do udzielania mu pomocy, traktując ją jak zwykłą zabawę.


Marta nachyliła się nad Dawidem i zbliżyła do niego swoją twarz, rozbudzając w nim nadzieję, że wreszcie się do niego odezwie. Otworzyła usta, lecz zamiast słów opuścił je wolny, prawie bezdźwięczny wydech. Uderzyła go zniewalająca fala gorąca, której nie był w stanie się oprzeć; zamknął swoje łzawiące oczy i mimowolnie wręcz nastawił ciało ku źródłu zbawiennego ciepła, chcąc je jakby objąć i zatrzymać na jak najdłużej. Nie przeszkadzała mu ani duszność i parność napływającego powietrza, ani jego gęsty zapach, malujący w wyobraźni obraz uczelnianej stołówki i nadmiernie bliskiego kontaktu.


To właśnie ten ostatni aspekt uświadomił mu intymność i kuriozalność sytuacji, w której się znalazł. Nasycony ciepłem i cucony powracającym świeżym, zimnym powietrzem, ocknął się, zmieszany, i powrócił na środek rozwartej szeroko dłoni Marty, z którego zdążył już odpełznąć.


Skutki rozgrzewającego oddechu koleżanki był jednak na dłuższą metę złudne. Niósł on bowiem nie tylko ciepło, lecz także wilgoć, która osiadła się na ciele Dawida i pokryła je delikatnie lepką warstwą skroplonej pary wodnej. Nie minęło dużo czasu nim śnieżna bryza dała mu w kość ze zdwojoną siłą.


Obserwacja raz to wdzięcznie rozpływającego się w przyjemności, raz kurczącego się w dyskomforcie kolegi, ze świadomością, że rytm temu wszystkiemu dyktuje sam jej oddech, wzbudzała w Marcie poczucie frajdy i satysfakcji. Był dla niej jak porwany z chodnika chrabąszcz, którego zmuszono do biegania w kółko na naprzemian podstawianych dłoniach tylko po to, by zająć sobie na chwilę umysł interaktywną zabawą z bezbronną istotą żywą i z obserwacji jej ruchów oraz z dotyku jej daremnie próbującego zachować niezależność ciała czerpać przez chwilę przyjemność w byciu łagodnie zaskakiwanym i zaczepianym. Mały Dawid nie był jednak byle żukiem i miał w sobie jeszcze dużo, czym mógłby zaciekawić Martę. Nie znudziła się więc bynajmniej jego drobną istotą i nie była zainteresowana zwróceniem mu w najbliższym czasie wolności.

 

Jej kilkucentymetrowy kolega swoją sytuację postrzegał natomiast zgoła inaczej. Zgarbiony, sztywniejący i przesiąknięty wilgocią jej oddechu, myślał jedynie o tym, jak bardzo pragnie się rozgrzać. Coraz bardziej tulił się do rękawiczki Marty, próbując zatrzeć jej włóknami osiadłą na nim wodę i desperacko szukając osłony od ziąbu. Jego trzęsące się, malutkie ciałko dawało znak w każdy możliwy sposób - oprócz werbalnego - że domaga się kolejnego życiodajnego chucha, nawet jeśli ten znów miałby nadejść w postaci skraplającej się mgiełki. Marta dostrzegła to bez problemu, jednak zanim podjęła wobec niego jakiekolwiek działanie, zastanowiła się - nie po raz pierwszy i nie ostatni - w jaki sposób mogłaby wykorzystać jego łaknienie ku rozbawieniu siebie samej.


Nad skulonym Dawidem znów otworzyły się olbrzymie, choć w swym ogromie nadal subtelne i swoiste, usta. Podniósł głowę, rozdarty między fizjologicznymi potrzebami swojego ciała a niestosownością całej tej sytuacji - ze skłonnością jednak ku tym pierwszym - lecz zamiast wyczekiwanego ciepłego wydechu, spomiędzy warg ostrożnie i badawczo wydostał się lśniący, karmazynowy język. Gdyby jego pojawienie było poprzedzone choć słowem zapowiedzi, być może wyziębiony Dawid byłby koniec końców skłonny się do niego zbliżyć. Tak jednak nie było. Sprawiający wrażenie zmiennokształtnej, własnowolnej istoty, język Marty ruszył ku niemu z chyżością, sprężystością i wyraźnym celem przymusowego kontaktu. Zerwał się i Dawid, nie chcąc zostać pożarty, czy choćby przygnieciony przez ogromny język lub oblizany i pokryty przy tym warstwą śliny. Możliwości ucieczki z uniesionej dłoni Marty co prawda nie miał, ale skutecznie, jak na złość, udawało mu się unikać różowego, mokrego objęcia, głównie dlatego, że wielka porywaczka nieuchronnie zasłaniała sobie własne pole widzenia i po zbliżeniu twarzy do rękawiczki starała się zlokalizować Dawida jedynie na ślepo. Gdy po kilku chwilach gonitwy nie udało jej się wyczuć jego ciałka, oddaliła znów głowę by rozpoznać się w sytuacji. Dawid patrzył się na nią z przestrachem i niepokojem, bardzo chcąc upewnić się, że nadal ma do czynienia z racjonalną, dobroduszną koleżanką ze studiów. W głowie Marty zrodziła się natomiast lekka frustracja wynikająca ze skutecznego oporu pozornie bezsilnego ziomeczka, która przekonała ją do bycia wobec niego bardziej stanowczą.


Zmachany wysiłkiem fizycznym, Dawid łapał oddech, wpatrując się badawczo w oczy nieobliczalnej koleżanki. Jej dłoń nagle poruszyła się i zbliżyła do jej tułowia, co zaburzyło jego równowagę i posłało go na materiałowy grunt. Nieustępliwy, lodowaty wiatr przez cały ten czas dawał w kość jego oczom, wyciskając z nich oślepiające łzy, a nos dokuczał kąpiącymi kropelkami. Nie były to warunki sprzyjające zachowaniu czujności. Z niemałego zaskoczenia wzięło więc Dawida runięcie mu na głowę potężnej kropli spienionej śliny koleżanki.


Marta wstydziła się trochę przed samą sobą to zrobić - choć chyba to wizja nieumyślnego oplucia własnej rękawiczki bardziej raziła ją niż celowego zrobienia tego samego wobec porwanego kolegi - ale ta niedopuszczalność jednocześnie ją przyciągała. Nikt przecież nie mógł jej z tego rozliczyć, a Dawid, sądząc po jego zachowaniu, najwyraźniej nie zmókł i nie zmarzł jeszcze wystarczająco. Precyzyjne posługiwanie się językiem przysparzało jej trudności, ale z tym powinna sobie poradzić. Zebrała w ustach ślinę, przysunęła ku sobie Dawida i wycelowała; uwolniła ją ostrożnie z ust, kierując jej strużkę wprost na niego.


Mały chłopak miał wrażenie jak gdyby wylano mu niespodziewanie na głowę wiadro letniej wody. Siła, z jaką ślina Marty plasnęła o jego kark przycisnęła go do ziemi i przyprawiła go o zawroty głowy. Z zaskoczenia otworzył odruchowo szeroko usta, zapewniając sobie dostęp powietrza. Otarł szybko oczy i nos oraz przetarł dłonią włosy, czując na skórze dziwną lepkość, jak gdyby spędził właśnie cały dzień żeglując na wyjątkowo słonym morzu. Próbował strzepnąć z siebie ciągnącą się nieco ciecz, która kapała z niego długimi kropelkami, i ocierał ręce o materiał rękawiczki. W powietrzu unosił się specyficzny zapach. Zauważył, że siedzi w samym środku pokrytej drobną pianą kałuży i przeczołgał się na bok.


Odzyskawszy w pewnym stopniu świadomość umysłu, Dawid skupił się na dociekaniu źródła i przyczyny nagłego ataku z powietrza. Spojrzał w górę, ku koronie drzewa, myśląc, że być może skapnęła z niego kropla, ale hipotezę tę szybko porzucił. Widok Marty wycierającej sobie wolną dłonią usta i podbródek uświadomił mu, co rzeczywiście zaszło. Spojrzał się na swoje lśniące od cieczy ręce; przetarł jeszcze raz nadgarstkiem czoło. Wewnętrzną, stosunkowo suchą część przedramienia wykorzystał do oczyszczenia warg. Jego własne usta wydawały mu się obce; słodko-słony smak, który miał wrażenie, że w nich czuje, przypominał mu o pochodzeniu schnącej na nim cieczy.


Jakże nieprzygotowany był na taką sytuację! Nie dość, że uznanie potężnego chlustu za splunięcie przychodziło mu z trudem - przeczyło to w końcu zdrowemu rozsądkowi, który narzucał mu określone ramy myślenia o skutkach takiej czynności, a ponadto oczy Dawida nie zarejestrowały samego momentu opuszczenia ust koleżanki przez jej ślinę - to jeszcze nie mógł zrozumieć dlaczego Marta się na to zdecydowała i jak w ogóle powinien zareagować. Nie czuł się szczególnie obrzydzony; gdyby brzydziła go ślina uroczych kobiet, jego dotychczasowe życie byłoby mniej bogate w miłe doświadczenia. Było to bardziej zawiedzenie i zniechęcenie, poczucie, że znalazł się w kolejnych kłopotach. W innej, mniej krytycznej sytuacji, być może przekułby tę sytuację w coś intensywnie pobudzającego, ale półleżąc wciąż nagi, do tego mokry i lepki, wystawiony w zupełności na widok koleżanki, miał wrażenie żenującej nieodpowiedniości swojej osoby. Był roznegliżowany - fizycznie i psychicznie. Chciał się schować. A co najgorsze, przez całą tę wilgoć było mu porażająco zimno. Jego ręce i nogi drętwiały i brakło w nich czucia. Nadal nie wiedział czemu Marta go opluła, ale nie było to teraz aż takie ważne. Nie miał siły myśleć.


Rozzuchwalona studentka uważnie przyglądała się Dawidowi; jak czołga się ku jej zgiętym palcom i u ich nasady zwija w kłębek, próbując przykryć się pofałdowanym materiałem. Myślała, że coś jej powie, może oburzy się i zdenerwuje, ale on najwyraźniej zupełnie się poddał gdyż nie odezwał się ani słowem. Wyglądał na zupełnie bezradnego; zdesperowanego. Posłusznego. Zastanowiła się co jeszcze ekscytującego mogłaby z nim zrobić. Nie chciała by Dawid zamarzł - cała przecież frajda kryje się w zabawie żywym, czującym i reagującym człowieczkiem - ale jeśli by go ot tak ogrzała, znów spuściłby się że smyczy i dokazywał. Mogłaby wyjść spod drzewa i zobaczyć jak poradziłby sobie z unikaniem spadających płatków śniegu; lub wrzucić sobie jego lodowate ciałko do ust i bawić się nim w drodze powrotnej do domu. Na to pierwsze było jednak trochę za późno, biorąc pod uwagę termiczne wycieńczenie Dawida, a jeśli chodzi o to drugie - nie ufała sobie w pełni, że go nie połknie zanim zdąży wysiąść z autobusu. Miała z tyłu głowy p e w n e miejsce, ale t a m go przecież nie schowa; o nie, nie znają się wystarczająco dobrze, a jeszcze zacznie robić coś głupiego. To może…


Dawid zmiękczył serce koleżanki, ale nie znaczyło to, że wzbudził jej empatię. Przez swoją bezradność jeszcze bardziej przypominał jej robaczka niż gdy pierwszy raz wzięła go do rąk; a z robaczkiem ze szczególnym szacunkiem czy poszanowaniem praw obchodzić się nie trzeba, jedynie postarać się go w miarę możliwości nie uszkodzić. Skoro tak bardzo pragnie się ogrzać, niech będzie - da mu trochę swojego ciepła. Z pewnością doceni jej pomoc; na żadną inną w końcu liczyć nie może.


Rozwiązanie sznurówek nie było trudne, nawet jeśli do dyspozycji Marta miała tylko jedną rękę. Wybrała lewą nogę, tę bardziej giętką, i poluzowawszy uścisk, zsunęła z niej but, pomagając sobie drugim. Unosiła się z niego subtelnie mgiełka, otaczająca także jej stopę i świadcząca o różnicy temperatur między wnętrzem obuwia a zimowymi realiami po drugiej stronie tworzywa. Jej czerwono-czarna skarpetka ściśle przylegała do skóry, ukazując ze wszystkimi szczegółami zarys ukrytej pod nią stopy. Studentka rozciągnęła i rozprostowała nieco palce u nóg, zduszone dotychczas i unieruchomione w Martensie, lecz skuliła je zaraz z powrotem, wyczuwszy na nich chłodny wiatr. Spojrzała w stronę Dawida, nadal skulonego na jej chwiejącej się, cierpnącej dłoni, nieświadomego jej posunięć.


Stopa Marty wylądowała na jej prawym kolanie, spodem do góry, tworząc równą, płaską powierzchnię. Kontrastujący z czernią rękawiczki różowo-siny kłębek, jeszcze niedawno przewyższający posturą Martę, zniżony został za jej sprawą do poziomu jej uda. Otwarta szeroko dłoń, zapewniająca już tylko znikoma ochronę przed wiatrem, znalazła się bezpośrednio przy ułożonej w podobnej pozycji stopie. Marta szturchnęła delikatnie małego kolegę by zwrócić jego uwagę na zmiany, które wokół niego zaszły; wytrąciła go w ten sposób ze skulonej pozycji i wystawiła mu przed oczy ofertę nie do odrzucenia.


Hipotermiczny stupor opanował Dawida na tyle, że nawet nie wyczuł machinacji niezrozumiale nieczułej koleżanki - aż do momentu gdy nie wzięła się za niego bezpośrednio. Rozejrzawszy się dookoła, dostrzegł jak niewiele już schronienia dostarczała mu dłoń Marty, ta rozpościerająca się przed nim na wszystkie strony powierzchnia pokryta zimnymi, grubymi włóknami. Wszechobecną beznadzieję przełamywała jednak rysująca się w niedużej odległości, nieobecna wcześniej czerwono-czarna oaza, która nie tylko wzbudziła samozachowawczą, desperacką ciekawość Dawida, ale zdawała się przyciągać go do siebie wizją ciepła i komfortu. Na zdrętwiałych, nieposłusznych nogach podążył śladem jej aury, z każdym krokiem coraz bardziej czując na swojej skórze kojące objęcia uwalniającej się z ciała Marty energii, choć nie będąc do końca świadom właśnie tego, osobistego jej źródła. Znalazłszy się na krańcu rękawiczki, przykucnął i wdrapał się na nęcące wzniesienie, cel jego podróży, czując jak pod naciskiem jego dłoni i kolan jego elastyczna powierzchnia delikatnie się ugina. Było gładkie, miękkie i - co najważniejsze - rozczulająco ciepłe.


Tylko o tym marzył teraz Dawid. Nie przebył nawet kilku - ze swojego punktu widzenia - metrów zanim nie padł plackiem, poddawszy się pragnieniu. Wtulił się głęboko całym ciałem w ten wielki grzejnik i zatopił twarz w biegnącym przez całą szerokość czerwonym pasku, leżąc na raz to prawym, raz to lewym policzku. Zbawienne podłoże przypominało mu trochę zmechacony elektryczny koc, położony na obszernej kanapie; było mu nieporównywalnie lepiej niż na rękawiczce. Porównaniu temu sprzyjała unosząca się z niego woń, gęsta, zbita i przenikająca każdy wdech, z drapiącą w nos nutą proszku do prania, ale i z jakimś domowym, niepowtarzalnym zapachem, który w jego umyśle tworzył obraz budzącej się ze snu dziewczyny, jej poduszki i jej skrytej za włosami szyi. Nie była to tradycyjnie przyjemna woń, ale żadnej innej czuć nie chciał, bo to właśnie ta związana była ze zbawiennym ciepłem, które łapał i które wpływało do jego spragnionego życia żył.


Gdy zmarzlina na nagim ciałku Dawida się już wstępnie roztopiła, uwagę chłopaka przykuły jego własne plecy, nadal wystawione na działanie żywiołu. Wybór między ogrzaniem ich a dalszym ogrzewaniem przedniej części tułowia był zbyt niedogodny by Dawid nie zdecydował się spróbować znaleźć jakieś bardziej przyjazne miejsce na tej pasiastej połaci. Podniósł się znów na kolana i ruszył szybszym tempem w stronę większego wzniesienia; z niego zaś dojrzał otoczone ze wszystkich stron zagłębienie. Tego właśnie szukał.


Po przeżyciach z wiatrem, śniegiem i pewnym innym, bardzo specyficznym opadem, Dawid w swojej miękkiej norce czuł się jak w raju. Obejmowany był przez coś ruchomego i troskliwego, niby wielkie poduchy, które owijały się wokół niego i ściskając, osłaniały od świata zewnętrznego. Chciał tylko wejść głębiej, schować się, nigdy już nie wychodzić. Pokochał swoje ciepłe schronienie, jego dotyk i zapach, jego dobro.


Marta nie spodziewała się, że jej tyci jeniec tak szybko sam z siebie skieruje się ku jej stopie. Musiało mu być wyjątkowo zimno jeśli z taką wdzięcznością przyjął tę formę pomocy; czy może nie był nawet świadomy swoich działań i łapał się jedynie przysłowiowej brzytwy? Dla Marty było to w każdym razie wyjątkowo zabawne i absurdalne. Nigdy wcześniej nie jawiła się nikomu jako tak ważna, wręcz niezbędna - a raczej nie tyle ona sama, co jej byle stopa. Bez dwóch zdań właśnie na taką reakcję liczyła gdy zdejmowała z nogi but; nie oznacza to jednak, że była w pełni przygotowana na ziszczenie się tej wizji. To… dobrze - przynajmniej dla niej; zadaniem Dawida było przecież przynoszenie jej rozrywki, a nie tylko bycie wyjątkowo realistyczną, w pełni deterministyczną figurką.


Subtelne łaskotki dały jej znać, że łaknący ciepła kolega dotarł już do swojego celu. Sposób, w jaki wtulił się nagle w jej skarpetkę nieźle ją rozbawił. Uśmiechnęła się, zasłaniając dłonią usta, choć i tak przed nikim nie musiała się w swoich uczuciach chować. Zaciekawiło ją to, że Dawid zachowywał się jakby był sam. Spróbowawszy wymościć się nieco w miejscu, ruszył zaraz znów w podróż, w stronę jej palców. Niczym szukające schronienia małe zwierzątko, zanurzył się pod nie, wypełniając w dużej mierze całą wolną przestrzeń. Czuła jak się rozpycha i zagłębia w tę swoją ziemię obiecaną; odpłaciła mu jego oddanie lekkim zaciśnięciem palców, z pełną świadomością, że Dawid pewnie nawet nie wie, co robi.


Późno było już wtedy, gdy Marta podnosiła ze sterty ubrań zmniejszonego kolegę - od tego czasu ziębnąć zaczęła i ona. Nie było większego sensu dalej przesiadywać na dworze. Tylko co zrobić z Dawidem? Tak słodko się umościł…


Być może trochę ryzykowała, ale nie mogła oprzeć się pomysłowi, który, biorąc pod uwagę całą sytuację, naturalnie zrodził się w jej głowie. Nie wiedziała, czy się uda; wiedziała tylko, że jeśli chłopak da się rozdeptać, będzie nim wyjątkowo zawiedziona. Cóż, najwyżej znajdzie sobie za jakiś czas innego. Postanowiła działać szybko, zanim się rozmyśli. Wygrzebała Dawida spod stopy, łapiąc go w palce i podnosząc ku twarzy. Nie wyglądał na zadowolonego z eksmisji; sądząc po jego ruchach i gestach, zdawał się jej mówić “odłóż mnie z powrotem”. Jego prośbę miała spełnić już wkrótce. Zdjęła wolną ręką skarpetkę, uważając, by nie wywrócić jej niepotrzebnie na lewą stronę, i odsłoniła na grudniowy chłód swoją bosą stopę, przyprószoną miejscami czerwono-czarnymi strzępkami i kłaczkami. 


- Tu ci będzie ciepło - tylko uważaj na siebie, dobrze? - zwróciła się do Dawida. - Do zobaczenia w domu.


Malutki chłopak znów trafił w objęcie palców stopy koleżanki, tym razem jednak nie będąc od nich odgrodzonym warstwą materiału. Zacisnęły się wokół niego na czas ubierania skarpetki, zwalniając nacisk dopiero wtedy, gdy nie groziło mu wypadnięcie na ziemię. Marta rzuciła okiem na przebijający spod jej palców zarys małego człowieka i ugryzła się mimowolnie z przejęcia w wargę. Sięgnęła po swojego porzuconego pod ławką Martensa i delikatnie go ubrała.


Dawid zniknął w ciemnościach buta, zostawiając Martę samą - a przynajmniej: samą w potencjalnych oczach postronnych osób. Czując wtuloną w poduszkę jej lewej stopy postać, z pewnością osobiście nie uważała, że brakuje jej towarzystwa. Wstała i zrobiła kilka uważnych kroków, sprawdzając swój komfort i testując limity kolegi, tak, jak gdyby przymierzała w sklepie nowe buty. Lekko utykając, choć z każdym metrem czując się coraz swobodniej i coraz bardziej rozchodząc lewy but, Marta ruszyła na autobus powrotny do domu.


Uprowadzenie z ciepłej norki przez dwa wielkie palce nieźle Dawida zaskoczyło i zbulwersowało. Kłująco zimne powietrze, przez które sunął, rozbudziło w nim strach przed byciem ponownie pozostawionym na pastwę żywiołu. Trafił przed ogromną twarz, która zdawała się badawczym wzrokiem go analizować; Dawid rozpoznał w jej rozmazanych, zaciemnionych rysach Martę, swoją koleżankę z roku, która - jak mu się zdawało - miała pomóc mu wydostać się z tych tarapatów. Teraz jednak jedynie mu przeszkadzała. Spróbował zwrócić jej uwagę, zaapelować, by nie odrywała go od jedynego miejsca, w którym miał szansę przeżyć, ale ta była jakby we własnym świecie. Nim górę zdążyła wziąć nad nim desperacja, dłoń koleżanki odstawiła go tam, gdzie go znalazła… choć podczas jego nieobecności wystrój bezpiecznego gniazdka nieco się zmienił. Z jednej strony zniknął wyściełający je ciemny materiał, z drugiej - stało się jeszcze bardziej gładkie i miękkie, dzięki czemu nawet gdy jego ściany zacisnęły się wokół niego z wielką siłą, daleko był od sytuacji, którą oceniłby jako niekomfortową.


Wokół Dawida wkrótce zrobiło się ciemno, co tylko spotęgowało wygodę. Ciepło przywróciło mu pełnię władzy w kończynach i sprawiło, że wreszcie mógł zastanowić się nad chwila gdzie ja właściwie jestem czy to nie jest przypadkiem jej o mój boże czy ona włożyła mnie do swojej skarpety to jest jej stopa to wszystko jest jej stopa to wszystko jest czy ja przez ten cały czas się muszę stąd wyjść nie nie nie ubieraj

You must login (register) to review.