- Text Size +

Cały świat trzęsie się jak pokład statku w sztormie.


Wznoszę się; lecę; i znów z podwójnym impetem spadam na niepewny grunt, zderzając się z nim raz tą, raz inną częścią ciała. Ochrona jednej wymaga poświęcenia drugiej - zmuszony więc jestem ciągle kalkulować. Z niemałym trudem ustawiam się bokiem lub choćby napinam mięśnie; i znów z podwójnym impetem spadam na niepewny grunt - albo na niepewną ściankę i na zawartość, z którą dzielę koję: wytrzymałą,  obojętną, jednorazową. W tym ostatnim nie różnię się widocznie od niej tak bardzo; obojętny natomiast z całą pewnością nie jestem; przyszło mi bowiem być wszystkiego świadom i wszystko czuć - stąd tak bardzo doskwiera mi to, że znów z podwójnym impetem spadam na niepewny grunt.


I gdy tak spadamy - ja i współzawartość - w powietrze na nowo wzbiera się świeża woń drewna, taniego kartonu i siarki; woń wciąż uwalniana w naszym locie, w tarciu jednego o drugie; wzbijana intensywnie w zamknięciu cienkich ścianek tej małej, prowizorycznej celi. A hałas odległego świata pozostaje niezmiennie przytłumiony. Dzieje się, być może, na zewnątrz coś mi znajomego, lecz wsłuchać się mogę jedynie w najbliższe otoczenie: w puste stukanie drewna o drewno - suche, niezbite, niestłoczone, lekkie jak piórko; w kartonowy szelest, chrobot; w niespełniony rezonans pudełka, którego wolną pustkę wypełniam ja sam; w szum i szmer, wreszcie, materiałów różnej maści, drobnostek, przedmiotów z podorędzia, wszystkiego tego, co w damskiej torebce zwykle można znaleźć. I mimo że niezmiernie trudno przychodzi mi połapać się w tym gwarze, w tym stukocie, w tym szepczącym bezładzie, to słuch mi właśnie robi za przewodnika. Zbyt ciemno jest by dostrzec cokolwiek oprócz odcieni czerni; ślepy więc wypatruję końca i ślepy znów z podwójnym impetem spadam na niepewny grunt.


Wszystko zastyga wreszcie w kruchym spoczynku, rozrzucone ostatnim na dłuższy czas podrygiem. Świat trzęsie się już tylko w moim otępiałym błędniku. Wyczekiwana chwila wytchnienia nie przynosi jednak należnego odpoczynku - wzmaga jedynie świadomość zmęczenia. Targany niepewnością, zmuszam się do myślenia wyłącznie o tu i o teraz - byle nie zmarnować tej okazji, byle nie przezrzędzić postoju - i tkwię tak w wyjętym z kontekstu momencie i miejscu aż z błyskawicznym zgrzytem metalowych ząbków rozświetlają się kartonowe prześwity i rozświetla się też po części samo wnętrze pudełka. Choć było mi w nim wcale niewygodne i choć nieźle mnie ono poturbowało, niechętnie przyjmuję wizję wykwaterowania.


Wizja ta ziszcza się jednak bez względu na moje niechęci. Klekot pomadki, lusterka, portfela; palce ślepo buszujące w bałaganie, szukające czegoś, grzebiące głębiej - wyczuły pudełko, jego przeliczalną na kilka groszy kruchość, delikatność, ściskalność, gniotliwość; łapią je zręcznie z obu stron bez większej tkliwości, bez większego względu na zawartość, którą skrywa. Ot tak, jak zwykłe pudełko zapałek, w którym nie sposób przecież, gdy sięga się po ogień, odnaleźć małego, wciśniętego człowieka; jak gdyby zapomniała, że sama go tam wepchała. Jeszcze gwałtowniej niż za wędrówki we wnętrzu wiszącej na jej ramieniu torebki wzdryga się wzwyż moje pudełko i, ostro przeleciwszy przez powietrze, ląduje odłożone na jakimś stabilnym już podłożu.


Na wielkim zewnątrz wrze właśnie rozmowa, łączą się głosy i śmiechy, króluje towarzyski zgiełk. Wyłapuję pojedyncze słowa i znajome niby tembry, tony niosące same w sobie wiadomość. Błyski oddalonych ruchów prześwitują przez listwowe szczeliny pospiesznie złożonego w fabryce pudełka. Nie jestem najwyraźniej jeszcze potrzebny. Wstrzymuję co drugi oddech i obserwuję, próbując odnaleźć się w niezrozumiałym dla mnie, narastającym chaosie.


Czuwam; czatuję na wpółleżąco. Nie, nie mogę stąd odejść. Nie mogę się ruszyć, wyślizgnąć, pójść sobie bez pytania. Muszę czekać. Zaraz skończy rozmowę, zaraz się mną zajmie, zaraz, za moment, gdy domknie swoją bieżącą wypowiedź, gdy rzuci zamykające słowa - a może nie. Może będę tak tylko czekał: w napięciu, w niewiedzy, zagubieniu, nie będąc w stanie nie patrzeć na każdą chwilę jak na przeddzień odraczanej wciąż egzekucji. I tkwiąc tak w tym niekończącym się crescendo, w tym potknięciu poprzedzającym upadek, zaczynam traktować, błagająco, by stało się wreszcie to, co stać się musi. Niech mnie weźmie, wyrwie, niech zgarnie - w jakimś celu przecież wyjęła tę kartonową klatkę ze swojej torebki - i w jakimś wcześniej mnie do niej włożyła. Dlaczego zabawia koleżanki beztroską rozmową, a mnie raczy zupełną apatią? Dlaczego nie jest dla mnie chociażby okrutna? Nie daję rady tak tylko spadać, nie widząc nawet dna - od tego miałem przecież nadzieję uciec. No, dalej, dokończże to! Dokończ, co zaczęłaś!


Wszystko wzdryga; raz a gwałtownie. Jej palce obejmują od góry pudełko, nie wznosząc je jeszcze w powietrze. Wydawać by się mogło, że zdołałem swoim zawodzeniem zwrócić jej uwagę, przypomnieć o sobie, namówić ją do odpowiedzi - przesądne myślenie! Za kogo musiałbym się mieć, by sądzić, że leży to w mojej mocy? Jakkolwiek głośno bym nie krzyczał, jakkolwiek żarliwie bym się nie wiercił, nie wierzgał, żadna z oznak mojego protestu nie jest w stanie wydostać się poza te kilka wątłych wprawdzie ścianek, lecz tak złożonych i poskładanych, tak wzajemnie napiętych, że opierających się niezłomnie od środka wszelkim moim próbom ucieczki. To jest, o ile nie spoglądał już w moją stronę i w skupieniu nie śledził moich niezgrabnych ruchów ktoś - lub ktosia - normalnych sił i rozmiarów. Nie, to nie była ani trochę moja sprawka, nawet nie dzieło przypadku; sama musiała nabrać ochoty, by nieco się mną pobawić, by dla spełnienia jakiejś własnej, spontanicznej zachcianki otworzyć mój malutki sarkofag. Sama musiała o mnie pomyśleć i postawić mnie w centrum swojej uwagi. Odwykłem od tego uczucia.


Gryzę się mimo to w język. Mam wrażenie, że zbluźniłem, nawet jeśli żadne nazbyt brawurowe słowo nie opuściło moich myśli. Ona już pewnie wie, że się jej postawiłem - i poprosi zaraz o doprecyzowanie zarzutów. Przytrzymując pudełko jedną z dłoni, palcem drugiej wysuwa szufladkę, jakby malutką tacę z przyszykowanym kęsem. Nagłe szarpnięcie przyciska mnie bezwładnie do stosika zapałek. Zaczynam z tęsknotą wspominać swoje ostatnie minuty samotności - oto moja nauczka, przyspieszona lekcja ogłady, małe przypomnienie jak bardzo fantazja różni się od rzeczywistości; nieodwołalnej, nieodwracalnej.


Ale co mi po pustych, więziennych fantazjach gdy mam wreszcie przed sobą coś, co naprawdę się liczy?


Rozproszone szklistymi powierzchniami światło domowych lamp - wbrew moim oczekiwaniom - szczególnie dotkliwie mnie nie razi i nie wbija mi się w oczy; musiałem zdążyć przyzwyczaić do niego źrenice, gdy w zamknięciu pudełka z gorliwością wpatrywałem się w jego przebłyski. Uderza za to uległy w moim umyśle zapomnieniu widok otwartej przestrzeni i ogromu świata. Nie byłem go w stanie sobie samemu wyobrazić, gdy przytłaczała mnie ciasnota - zadanie to wszakże równie syzyfowe, co w hałasie przypomnieć sobie brzmienie ciszy. Droga ku dali nie jest jednak pusta; stoją na niej jakże majestatycznie kolosalne postaci - a raczej ich niezakryte stołową płytą głowy, ręce, piersi, ramiona. Ogłuszony żywiołową pobudką, wrzucony w sam środek obcego, nie mojego życia, nic więcej nie robię, niż patrzę z nadzieją, że choć trochę się rozpoznam i zorientuję w sytuacji; i dostrzegam utkwione we mnie oczy właśnie tych postaci. Widzę, jak patrzą się na mnie z przejęciem i ciekawością, a one widzą pewnie, jak ja patrzę się na nie; aż trudno w końcu stwierdzić, kto ogląda kogo. Wielkie, surowe w rysach, kobiece twarze wydają mi się być jakby znajome - na tyle, na ile rozpoznać w nich w ogóle jest w stanie napotykane w poprzednim, przedzapałkowym wcieleniu, równe mi wzrostem osoby. Jednej z nich jednakże nie sposób nie rozpoznać - tej, która wraz z dłonią dzierżącą obecnie nade mną wszelką kontrolę należy do mojej porywaczki.


Zbliżają się jej palce, już nie filigranowe jak kiedyś, już nie delikatne; wielkie, okrągławe kolumny zdolne rozgnieść najmniejszym muśnięciem. Raz ich zdążyłem doświadczyć - nastawiam się więc cieleśnie i psychicznie na pełną ścisku powtórkę i przymykam oczy; ale to nie po mnie sięga. W przeszywająco głośnym milczeniu wyhacza paznokciem pierwszą z brzegu zapałkę i bezwzględnie wydziera ją pudełku. Nim trafia do mnie w ogóle zamysł jej ruchów, szufladka, za sprawą kolejnego szybkiego gestu, wraca ku zamkniętej pozycji, ja zaś - ku więziennym ciemnościom. Od wniosku, że przemieniłem się w trakcie podróży w torebce w niedostrzegalną zmysłami zjawę ratuje mnie tylko pamięć o spojrzeniach, którymi raczony byłem przez to nadludzkie, kobiece kolegium.


Znów się wszystko sypie i żywiołowo wzbija. Rozbrzmiewa tarcie, ostrzenie, szarpnięcie; pstryknięcie bicza, biały szum, jakby chlust wody; za ścianą staje w płomieniach zapałka - tak przynajmniej sądzę, tego się domyślam - i wkrótce do środka pudełka przenika dym o tytoniowej woni. Gości tylko chwilę, nie z własnej wszakże winy; jak miałby pozostać w miejscu, którego po chwili już nie ma? Oto bowiem z kartonowym chrobotem, szelestem, cierpkim gwizdem i klekotem rozłąki przestaje istnieć i wnętrze, i zewnętrze wiernej mi dotychczas na swój przekorny sposób komnaty. Wypatroszona skorupa odchodzi gdzieś na bok, w zapomnienie; oswobodzona zaś, lecz pozbawiona okrycia szufladka - równie bezbronna, co jej zawartość - stanowi teraz tylko wiotki, papierowy strzępek. Tęsknym, urwanym w połowie wdechem żegnam swoją odaszoną, bądź co bądź kryjówkę - lecz wtem mój lament zostaje usłyszany i strop nad głową wraca - za cenę podłoża. Czując, jak zaczyna ubywać pode mną gruntu, próbuję złapać się kartonowego brzegu, ale rozkołysany chwyt wyślizguje mi się spod dłoni i rychło rozstaję się z odwróconą szufladką.


Tępe, głuche uderzenie; niskie, czarne, mdłe. Deszcz rozsypanych w perkusyjnym pstrykaniu suchych drewienek. Biorą mnie nudności i ciąży mi głowa; nachodzi mnie poczucie, że coś sobie zrobiłem. Kości bolą niczym przy gorączce, ale żadna, zdaje się, nie chybocze bardziej niż przed upadkiem; tylko w jednej z kostek czuję paraliżujący ścisk, jak gdyby rozgniatała ją właśnie opona ciężarówki. Nie, to nie uraz, a przynajmniej nie uraz zaistniały jeszcze - to wciąż te same, kobiece palce: te, które przed nastoma sekundami wykrzesały ogień, rozpaliły papieros. Zarzuciły zabawę w podchody i kartonikowe ceregiele; biorą się za łapankę, za cel obrawszy sobie moją kostkę.


Sunę ku niebu z nogą pochwyconą w opuszkowe sidła. Świat znów zmienia oblicze i staje na głowie - moja, tymczasem, nabrzmiewa ciśnieniem wezbranej gwałtownie krwi. Tonę w wartkości, w chaotycznym dla mnie nurcie jednej za drugą zmiany. Nie łapię się w niczym; nie znajduję pewnego dla myśli zaczepu. Rzeczywistość wyrywa się mi bezustannie spod rąk i nóg i stacza się w przepaść, gdy tylko bliski jestem choć trochę rozeznania w otaczającym mnie świecie. Podciągam tułów i podnoszę głowę, chcąc przywrócić górze i dołowi należne im kierunki, ale nie mam ku temu odpowiednich sił. Wiję się jak wydarta wodzie płotka - ku uciesze widowni, którą najwyraźniej zadowala ten mimowolny spektakl. Moja właścicielka obraca mnie ku swojej twarzy; podnosi do ust biały, zwęglony na końcu rulonik - i raczy mnie osobiście przestudzonym, tytoniowym dymem.


Zachłystuję się już pierwszym wdechem; zupełnie nieroztropnie. Szara, gęsto rozkopcona mgła odnalazła zrazu prześwit i wdarła się do płuc jak szkwałowy zryw. Nachodzi mnie szaleńczy, przeponowy kaszel; nie jestem w stanie go okiełznać póki na opak wiszą moje naciągnięte mięśnie. Krztuszę się, topię w zaplutej walce wydechu z wyjącym wdechem. Oczy oszczypane dymem zalewają się zaraz łzami i nie mogę dłużej trzymać ich otwartych. W wywalczonych z trudem przerwach między zagłuszajacymi otoczenie, rzęźliwymi skurczami dobiega mnie krótki, urywany chichot.


Właścicielka poluźnia zatrzaśnięte palce. Puszcza jej chwyt; na bis wbijam się w blat stołu, tym razem nawet go nie widząc w trakcie spadania. Wszystko cichnie, wytłumia się. Oczy nachodzi gwiezdny, migrenowy szum; ale rozpływa się po chwili wśród rześkich oddechów i poprzedzającego je swobodnego kaszlu. Nie tracę przytomności, trzymam się jej jakoś - po części wbrew sobie. Wraca władza nad nogą dźwigającą w czasie zwisu cały mój ciężar; ale tylko na moment, znów bowiem przywłaszczają ją sobie ogromne palce. Nie napinam się, wiotczeję. Nie mam siły nadal daremnie się stawiać; zwłaszcza, gdy cały mój wisielczy ból i dyskomfort niweluje i posyła w zapomnienie poupadkowa adrenalina. Zrzekam się więc sterów nad własnym życiem; dalszy udział w podróży biorę jako pasażer.


Mój stan - poddany w powietrzu szybkim oględzinom - zadowala, jak sądzę, zebrane wokół stołu panie. Moja właścicielka, nie skąpiąc frajdy koleżankom, przekazuje mnie w palce jednej z nich; zmienia się tym samym noga, na której przyszło mi bezradnie wisieć. Nowa pani trzyma ją nieco inaczej, z rezerwą, jakby; może jeszcze nie przywykła do swojej roli. Spotyka się moje i jej spojrzenie - i odwrócona twarz nabiera nagle dobrze znajomej poświaty. To przecież ona. To jej głos, jej śmiech, jej oczy. Teraz widzę już ten swój upragniony porządek; teraz wiem, że jestem w dobrym miejscu. Zastajemy się jak zawsze po przeciwnych stronach barykady - jakkolwiek ta metafora może być teraz stosowna - ale jej widok nie wzbudza we mnie w ogóle rozpaczy; wręcz mnie w jakiś sposób uspokaja. Dobrze mi ją widzieć; i dobrze mi wiedzieć, że cokolwiek nie odnajdę wśród ścian tego pokoju, nie będzie to ani apatia, ani niezdecydowanie. To, że towarzyszyć mi może w tych chwilach ktoś tak bardzo nieprzypadkowy - tak bardzo w swoim oddaleniu mi bliski - wiele dla mnie znaczy. Teraz mam pewność, że się nie zmarnuję.


Sztokholmska więź pęka niewzruszenie pod naciskiem woli suwerennej w swych wyrokach, wielkiej oprawczyni. Nie czas wspominać stare dzieje; one już odegrały swoją rolę. Rusza się dłoń, a ja sunę jej śladem. Staje - zawraca; rozpoczyna rytm. Rozpędza się; buja, kołysze coraz szybciej; już stoi niemal w miejscu, wzdrygając jedynie na boki do taktu; pęka mi głowa; wywraca się i ściska łaskotany przyspieszaniem brzuch; oczy podążają za czymś bez kontroli, same; w uszach łomocze wiatr - i coś się nagle gubi i miesza; i opadam - wisząc nadal - niczym luźna lina. Wymiotuję; nie - tylko wzdryga mi żołądek, grozi pusto śliną.


Druga ręka mojej obecnej właścicielki przelatuje gdzieś na skraju wzroku, by odebrać spalonego w połowie papierosa. Wznosi go ku wiszącym nade mną ustom. Stają mi przed oczami przeżycia sprzed kilku chwil; odruchowo wciągam powietrze i wtulam głowę w ramię - i daję tym samym świadectwo przytomności swojego rozszarpanego rozumu. Zaraz po tym roztacza się bowiem wszędzie wokół iskrzący, tytoniowy wydech rozigranej tą zabawą przeogromnej pani. Zbyt skromną raczę ją reakcją - widok mojego niewzruszenia chyba ją zawodzi. Sądząc, być może, że rzucam jej wyzwanie, idzie o krok dalej. Ma zamiar wyłuskać zgoła coś więcej niż cichutkie stęknięcia.


Nie dotyka mnie od razu. Może trudno jej trafić - a może chce najpierw zasiać nastrój paniki. Próbuję się cofnąć, ale nie mam przecież dokąd. Przyparty do niewidzialnego muru, śledzę wzrokiem niemiarowo zbliżający się żar. Na tułowiu - na piersiach, na brzuchu - rozpływa się ciepło; rozsypuje się zwęglony puch - i jak nóż, jak chmara użądleń przeszywa skórę ogień; żgają jego skwierczące, ząbkowane ostrza. Nie roztrząsam, jak się zachować - nie muszę; ciało reaguje same. Wyrywa się i wygina na boki; zmusza do ruchu pozbawione siły ramiona; stara się odwrócić, oddalić od źródła bólu bez angażowania w swoje tańce umysłu. I tak nie mógłby podjąć jakiejkolwiek decyzji - zbyt zajęty jest przetwarzaniem cierpienia.


Przerywam wreszcie w jakiś rozszalały sposób kontakt z gasnącym już ognikiem. Karząca za istnienie dłoń zdaje się to doceniać; oddala cierniowy rulon. Na twarz sypie mi się popiół; część zaś pozostaje w miejscu przypalania, które zalewa teraz na przemian fala ciepła i chłodu. Bije jakby w nim serce - zamiast w klatce piersiowej - roznosząc po ciele euforię zrodzoną doświadczeniem na powrót życia nierozsadzanego żarem.


Dłoń zakleszczona wokół dawno posiniałej łydki oddala się gdzieś na pobocze i, zwolniwszy swój uścisk, wyrzuca wadzącą, chwilowo zużytą zawartość. Przygotowuję się na kolejne zderzenie z litym drewnem, w pełni oczekując, że mogę nie wyjść z niego żywy - ale zatrzymuję się zamiast tego przy podkładzie klaszczącego szmeru na stosunkowo miękkiej, niemalże poduszkowej powierzchni. Wszechmogąca - zasadniczo - pani, która zostawiła mi po sobie pamiątkę na brzuchu - swojego rodzaju sadystyczną malinkę - oddaje się zajęciu rozpalenia na nowo papierosa; trafiam tym samym w rozłożoną dłoń jej siedzącej zaraz obok, nie mniej kolosalnej i niewątpliwie równie skorej do udziału w zabawie, koleżanki.


Napór krwi nie kruszy już zatok i oczu. Chłonę tę ulgę, ile tylko mogę - choć zdaję sobie przy tym dobrze sprawę, że nie po to się tutaj przecież znalazłem, by leżeć sobie i zdrowieć. Nie, to by było dla spragnionych igrzysk uczestniczek seansu zupełnie nieciekawe. Pierś, ramiona i jeden z policzków zatapiają się z rozpłaszczającą rezygnacją w skórę ogromnej, kolebkowej dłoni. Kilka zachłannych oddechów - bez wątpienia wyczuwalnych zmysłami mojej nowej zwierzchniczki jako delikatna, chłodna bryzka - i wracam do bycia obiektem przytłaczających swoją bezwzględną beztroską badań i interakcji; jak pochwycony z trawy w dziewczęcy uścisk pasikonik.


W obręb wzroku - z zaskoczeniem niewzbudzającym zdziwienia - wkracza cień. Giętkie, kolumniaste palce zamykają się maszynowo wokół złapanego mnie; obejmują; ściskają - grubnąc przy zginaniu i wzbierając miękką, opuszkową skórę, w którą wtapiam się wszędzie tam, gdzie styka się z nią moje zbite ciało. Trzyma śmiało i pewnie; nie rozgniata - choć w każdej chwili mogłaby wycisnąć mnie w kształt swojej dłoni rączym podwinięciem palców w pięść. Wyczuwa moje ciało delikatnymi ruchami; kształt, rozmiar, teksturę. Pieści o nie opuszki.


Pierwszy z góry palec - ten, który przysłania i knebluje po części moją twarz - odgina się i zwraca odebraną zamknięciem dłoni perspektywę. Pokój, w którym miejsce ma spotkanie, ujawnia mi ponownie swoje odległe, niebotyczne ściany. Nie one dominują jednak przestrzeń; pod moją nieuwagę stały się już tylko częścią tła. W ich zamian, w pierwszym planie rozpościera się poza zakres wzroku gigantyczna twarz. Reflektorowe spojrzenie jej wielkich, misternych jak gotyckie witraże oczu wbija się we mnie jeszcze silniej niż wtedy, gdy natknąłem się na nie po raz pierwszy po wysunięciu się szufladki z dopiero co położonego na stole, więziennego pudełka - i robi to na dodatek z przytłaczająco intymną bliskością. Przeszywa; dociera gdzieś głęboko - do samego sedna. Wciska w dłoniowe łoże. Uginam się pod łaknieniem zniknięcia z widzialnego świata, będąc jednocześnie coraz bardziej świadom tego, jak niespełnialne w obliczu tak wszechoczywistego nadzoru jest to pragnienie.


Jej twarz jest dla mnie zbyt wielka, bym mógł z niej cokolwiek odczytać. Czekam, aż podejmie decyzję, aż wykona jakiś jednoznaczny ruch, nie wiedząc nawet, czy w jej głowie zawiązał się w ogóle jakikolwiek plan; czy może jak ja zamierza iść za instynktem i improwizować wedle spontanicznych prześwitów kaprysu. Dla niej kaprys znaczy jednak coś zgoła innego niż dla mnie: moja podświadomość walczy o swoje i moje przeżycie - lub chociaż o ukrócenie cierpienia poprzedzającego ostateczny koniec; dla zamęczającej swoją ofiarę, obezwładniającej ogromem, kociej pani to wyłącznie kwestia skłonności do swawoli i pogoni za pociągającymi bodźcami; ludyzmu, obrzydzenia nudą. Równie, niemniej, ludzkiej. Przyszło nam w końcu być jedynie ludźmi. Nie do niej żywię więc urazę - raczej do swojej mysiej, bezsilnej postaci.


Chłodny zapach mięty wypełnia czerpane wspólnie powietrze. Wdycham i wydycham jej oddech. Patrzę, jak rytmicznie coś żuje i rozgryza - i jak zaraża moje ślinianki skurczami pragnienia. Coś rozbudza ją wreszcie z zamyślenia; jej spojrzenie wędruje ku twarzom koleżanek. Zwraca się do nich, prosząc jakby o przyzwolenie - ale nie łapię jej słów, nie rozumiem, o czym mówi, nie chwytam oczywistego dla wszystkich oprócz mnie kontekstu. W tle, gdzieś za mną, szura z piskiem krzesło, obwieszczając zawiązanie jakiegoś konsensusu.


Druga dłoń dzierżącej mnie właśnie pani wędruje ku jej ustom. Wyciąga z ich otchłani różowo-szarą masę - gumę, którą do tej pory żuła; źródło woni jej oddechu. Rozwierają się zaciśnięte wokół mojego ciała palce - i zapada się, osuwa wprost na mnie niczym wyburzany budynek jej gigantyczne oblicze. Wciska się we własną dłoń, dając mi czas jedynie na bezwiedne osłonięcie się ramionami. Nie rozgniata mnie jednak; ani wargami, ani nosem. Jak gwiazda niemych komedii trafiam w jej otwarte w ostatniej chwili usta, niemal doskonale wygradzające owalem mój zarys. Ciemna, bijąca ciepłem i wilgocią, rozpostarta nade mną głębina staje się całością mojego otoczenia, wzbudzając we mnie jakiś pierwotny lęk. Nim udaje mi się cokolwiek rozpoznać wśród wrzących i mrowiących się w moich oczach, rozmytych odcieni czerwieni i czerni, gwałtownie zmienia orientację - odwraca się, wręcz - pion. Odchyliła głowę. Ześlizguję się z jej dłoni; wpadam wprost do czeluści jej ust.


Zahaczam rękami o jej zęby; o twardy i śliski jak morskie skały strop. Na plecach rozlepia się i rozpływa ciepłe, miękkie, niestabilne niczym łóżko wodne podłoże; jej język. Nie przestaję się osuwać, staram się więc zaprzeć w mroku o cokolwiek nogami - ale zbyt gładko jest, zbyt wilgotno. Drgnięcia; czyżbym ją łaskotał? Zamykają się za mną usta. Cofam ręce - nie chcę stracić ich w jej zgryzie - i sięgam nimi na oślep - lecz uchwycić nie mogę się niczego prócz jej języka. Odwracam się, łapię go zagiętymi palcami, tulę się - czuję jak wierzga, czuję jak się układa i jak układa mnie - i jak wciska mnie wreszcie w podniebienie; przygniata, unieruchamia.


Wysokie tony wesoło zniesmaczonych tą degustacją koleżanek przebijają się przez szczelne ściany ust - wytłumione, jak gdyby dochodziły z odległej, harcerskiej biesiady. Nic nie widzę, ale wszystko słyszę - i czuję. Rozpalona żarem papierosa skóra dotkliwie piecze przy kontakcie ze śliną zebraną na jej ogromnym języsku. Powietrze wypełnia zaduch, wilgoć; mięta. Jej ślina skleja mi włosy i oczy. Nie starczy, że już mnie całego pokrywa - wdziera mi się jeszcze do wnętrza umysłu przez nos i przez usta; i przez ranę.


Spada ciśnienie; odpływa powietrze. W łuk jej gardła wciska się nasada języka. Odcina od reszty świata, we współpracy z wargami, jej jamę ustną; jamę - hałdę ustną, raczej, bowiem nie ma tu krzty wolnej przestrzeni - w której przyszło mi jej decyzją gościć. Duszę się, jak gdyby moja twarz wciśnięta była między ciężkie, gorące poduszki. Łapie powietrze; krztuszę się, zachłystuję jej śliną. Jej spójny smak i zapach wypełnia moje wymuszane tchy.


Nie jestem w stanie się jej oprzeć i nie próbuję nawet. Jej język przewyższa mnie siłą, obezwładnia, rozprowadza po ustach; upiera się: chce mnie wygnieść i skosztować, wycisnąć ze mnie jakąś esencję, rozpuścić - ale nie jest w stanie; bawi się mną więc jak stwardniałą, przeżutą gumą. Ślizgam się na nim, rozbijam o podniebienie i zęby, nie wiedząc, czy mnie nie rozgryzie - chcący lub nie - przy następnym ruchu. Wbrew mojej zgodzie, wbrew mojemu zrozumieniu, przez strach, ból, bezdech i ogłuszenie przebija zepsuta, niewłaściwa przyjemność. Mieszają się ze sobą wszystkie moje odczucia. Kobiecy pocałunek zamienia się w cierpienie; w przyjemność, natomiast, poczucie bycia o krok od utonięcia w jej ślinie. Plączę się wśród sprzeczności; nie odnajduję się wśród racjonalnie żywych - a zewsząd napływa ku mnie coraz więcej śliny. Taplałem się w niej jak w kałuży - teraz już się w niej zanurzam. Język spycha mnie w samą jej głębinę. Łaskocze mnie skurczami pozbawione tlenu ciało. 


Rozwierają się wrota warg; wpada światło - wypada cała reszta. Wypycha mnie z gościny język. Wypluty wraz z jeziorem śliny, trafiam do podstawionego zawczasu, niewiele ode mnie większego, szklanego słoiczka i obijam się plecami o jego twarde denko. Wynurzywszy się z toni jej ust, z twarzą zalepioną śliną, chłonę, ile tylko mogę, haustami powietrze. Dla mojej olbrzymiej, ludożernej carycy - i dla jej potwornego w swojej drapieżności wnętrza - być musiałem niczym apetycznym; nie dlatego, że mnie nie rozgryzła i nie połknęła niczym wzniesioną ku ustom, nagą krewetkę, którą z oddali pewnie przypominam, ale dlatego, że krzywi się teraz w teatralnym grymasie przed rozbawionymi sytuacją koleżankami, w żart obracając to bardziej dla niej psychiczne niż smakowe przeżycie. Nie samo moje ciało chciała w końcu wziąć do ust; chciała, bym to właśnie ja się wraz z nim tam znalazł.


Brodząc po upadku w jej schnącej, tracącej ciepło ślinie, natychmiast zaczynam czuć na skórze chłód. Wspieram się plecami o zaokrąglone ścianki słoika i nadgarstkiem przecieram oczy. Ku tym wielkim ustom, które objęły przed chwilą w posiadanie całą moją rzeczywistość z powrotem kieruje się wyjęta uprzednio, miętowa guma, oferując swą nieożywioną postać z większym, bezsprzecznie, powodzeniem niż gdybym kiedykolwiek znów miał to zrobić ja. Nie zazdroszczę jej, przecież; ale też nie współczuję… A może jednak trochę zazdroszczę. Symbiozy, użyteczności, powołania. Miejsca w świecie. Wolności od wszechogarniającej apatii - nawet nie cierpienia - i od potrzeby wyboru.


Z pobocza, niemal niepostrzeżenie, wkrada się dłoń, która przechwytuje wypełniony pogardą słoiczek. Rozświetla się nade mną kolejna znajoma jakby twarz. Nachyla pokryte starannie jaskrawym kolorem usta - i wśród potoku swoich sypkich włosów dokłada własną cząstkę; pluje. Osłaniam ramieniem dopiero co wytarte oczy, nie chcąc ponownie stracić świat z widoku. Ciężka kropla gęstej, spienionej i już nie miętą pachnącej śliny wpada z impetem do wnętrza słoiczka i rozchlapuje się o moje uda i mój rozharatany brzuch, kłując rozplaskiem obnażoną skórę.


Wzmagający klaustrofobię przypływ zmusza mnie do wstania. Chwieję się na pozbawionych siły nogach. Ślizgam się na mokrym szkle; tracę równowagę i prawie upadam. Sięgam dłońmi ku szyjce słoika; palcami obejmuję krawędź. Próbuję się podciągnąć, ale ramiona nie radzą sobie z uniesieniem mojego ciężaru - a tułów rozrywany jest przez ból. Czuję na sobie wzrok wielkich, zniekształconych szklaną refrakcją oczu. Wybijam się od denka, próbując zarzucić poza krawędź choćby przedramiona. Udaje mi się; lecz im bardziej wysilam teraz przemęczone mięśnie, tym niżej tylko się na nich opuszczam. Oddech grzęźnie w napięciu; nogi nie znajdują oparcia na śliskich ściankach. Puszczam się; upadam. Jednak już tu zostanę.


Pierwszy raz od dawna zamykam z własnej woli oczy. Niepowodzenie rozbudziło we mnie na powrót poczucie wstydu, które, wydawać by się mogło, zostało już dawno stłamszone - w końcu dyskrecja nie była dla mnie zmartwieniem, gdy podjąłem próbę wydostania się z przygotowanej pod moją nieobecność, prowizorycznej spluwaczki. Nie, zupełnie nie czułem potrzeby się ukrywać - nie zauważałem nawet, że w obliczu otaczających mnie szklanych ścianek nie leżało to w ogóle w mojej mocy. Przywykłem do bycia obserwowanym. Nie wiedzieć jednak czemu, obudziła się we mnie jakaś roszczeniowość: w chwili zawahania, przyduszony cielesnym bólem, zacząłem domagać się prawa do dawnej samodzielności; do opuszczenia, nie pytając czwórki cesarzowych o zgodę, ich osobistego koloseum. Ta mimowolna brawura rozdrapała - niepotrzebnie - już zabliźnione rany i, wdarłszy się do środka, roztrzaskała rdzeń, w głąb którego mogłem wcześniej się wycofać. Odwiązała kotwicę trzymającą mnie przy rodzimym brzegu.


Najdotkliwszy do tej pory cios zadałem więc sam sobie; pozwoliłem wtargnąć bezsilności nie tylko do ciała, ale i do ducha. Zmienić zdanie o słuszności własnego cierpienia - cóż innego może zdewastować bardziej? W końcu to nie ból niszczy, tylko niemożność jego okiełznania. Można przeżyć najgorsze cierpienie jeśli widzi się w nim sens; można też umrzeć bez powodu jeśli życiu brakuje wartości. Leżę w kałuży śliny, wsparty ramionami. Przenoszę ciężar ciała na bok, uderzam się pozbawioną czucia pięścią w twarz. Powtarzam sobie w myślach to, co zrozumiałem na przestrzeni swoich lat.


Nie mogło być inaczej. I nie będzie! Skąd pomysł, że życie daje równe szanse wszystkim? Że wystarczy chcieć? Że mam jeszcze czas, jak gdyby to jedynie in się liczył? Wieczne niezdecydowanie, wieczne skupienie na tym, co mogłoby być zamiast na tym, co jest; właśnie dlatego tutaj jestem! Zdałem się na nią - na nie - nieprzymuszony, z pełną świadomością, w jaki sposób to się skończy. Bo przecież jak inaczej mogła potoczyć się moja historia? Jeśli mam tu być, to tylko opluty, przeżuty, przypalany - a być tu muszę, inaczej gnić będę jak upuszczona w lesie czy na morzu zapałka, której nikt nigdy nie podniesie, nie rozpali. Jak długo powinienem był jeszcze wegetować?


Jeśli mam już żyć, to tylko płonąc.


Wzdryga się słoik; chlupie, faluje wokół mnie jego zawartość. Dlaczego tak trudno przychodzi mi nie unikać ostateczności? Żebym tylko nie zepsuł tej szansy; szansy, by wreszcie stać się uczestnikiem, a nie jedynie obserwatorem. Żebym tylko nie umarł, uciekając. Ogarnia mnie lęk przed nieuchronnością - śmiercią - i świadomość powagi sytuacji; ale udaje mi się je przekuć - z odwagą, której mi zawsze brakowało - w poczucie, że to, co robię, wreszcie ma jakieś znaczenie. W poczucie bycia faktycznie odpowiedzialnym za swój los.


Jakby w celu sprawdzenia mojej zmartwychwstałej determinacji, wprost na głowę - z wręcz komicznie osłupiającą siłą - spada mi zbita kropla śliny sprawczyni mojego przypalenia, która równie chętnie co poprzedniczka dołączyła do spontanicznej zabawy. Zachłystując się jej ciągnąca cieczą, czuję, jak kręci mi się błędnik - nie tyle od uderzenia, co od własnej stanowczości. Tak. Tak! Więcej! Tego właśnie chcę. Opluj mnie, rozgryź, rozdepcz; wyżyj się; chcę zebrać całą twoją nienawiść, tak silną, tak prawdziwą, tak osobistą - niczym miłość, której nie miałem nigdy szansy zaznać; której miejsce w moim życiu zajęła ta pusta apatia, ta niewidzialność, ta nieznośność bezsensu i pozorów. Łamie się wreszcie bariera między mną a światem - słoiczek wędruje do mojej ukochanej, sadystycznej właścicielki - a intymność mojego cierpienia łączy się z intymnością oprawczyń w jego zadawaniu. Jak dobrze mi jest być w centrum ich uwagi; jak dobrze jest czuć tę gorzką papierosowatość jej obfitego, przygotowywanego przez dłuższą chwilę splunięcia; jak trzęsą mi się nogi, ręce, tułów, z zimna i z wrażenia, z poczucia, że zamykają się przede mną nieskończenie, nieznośnie liczne drzwi - i że wreszcie się odnajduję, tu i teraz, a nie gdzieś na boku, nie gdzieś w zazdrości i żalu; że w tym zaślinionym słoiku odkrywam swój sens - wolność w narzuconej samemu sobie niewoli; że zaczynam czuć na plecach znajomy żar; że moja właścicielka, gasząc wypalonego peta, wbija mnie pod spienioną taflę śliny jej i jej koleżanek; że przepełnia mnie w ekstazie agonii ich miłościwa nienawiść; że ciężki odór zwęglonego tytoniu wypełnia mój oddech gdy wyłaniam się z zanurzenia; że wrzuciwszy resztki papierosa do słoiczka, zakręca nade mną metalowe wieczko; że unosi go w powietrze i nie szczędząc sił w ramieniu, wstrząsa nim aż do zmęczenia: w górę i w dół, i na boki.


Chwila nieważkości, która wzbija w powietrze coraz bardziej rozpienioną ślinę i rozprowadza ją po kolbie przesyconej wilgocią - relikwią ułożonych pewnie teraz w chichotliwy grymas, wielkich ust kobiecych - poprzedza każde moje zderzenie ze ścianką, z denkiem, z wieczkiem. Nie widzę już nawet rozmytych twarzy; jedynie mgłę, która bez zapowiedzi wpada do tchawicy; która podtapia mnie niczym głęboka woda, nie zmiękczając jednak jej śladem kolejnych, zadawanych przez twarde szkło ciosów. Wpierw, próbując osłonić się przed zderzeniami, tłukę sobie łokcie, nadgarstki i kolana; później, gdy cofam je bezwiednie w bólu - barki, biodra i kręgosłup. Zwiotczały, zdezorientowany; bezbronny; obolały; roztrzaskuję sobie wreszcie za sprawą Jej gestu głowę.


Rozmieszana ślina spływa po ściankach; opada jak kurtyna. Słoiczek zostaje wzniesiony na poziom wielkich oczu; mój bezruch jest sygnałem, że igrzyska dobiegły właśnie końca. Nie - jeszcze dogorywam, zaburzając swoim pogorzeliskiem estetykę pokoju. Zostaję skierowany poza zasięg oczu; pod blat stołu, na podłogę. Leżąc twarzą w spiętrzonej toni - nie bardziej ruchliwy niż towarzyszący mi pet - dostrzegam przed zniknięciem wzroku czarną podeszwę buta, którym moja właścicielka przydeptuje na zakończenie słoiczek.


I topię się u jej nóg w mętnej ślinie; zgaszony, użyty, wyciśnięty. Topię się, spełniony.

You must login (register) to review.